czwartek, 21 maja 2009

Edukacja...

Jedna z moich czytelniczek poruszyła ciekawy temat. Poziom edukacji dzisiejszej młodzieży. Problem, który wydawałoby się w kraju "na dorobku" istnieć nie powinien, bo przecież każdy ma świadomość, że wiedza i umiejętności są podstawą uzyskania godziwych dochodów, a tym samym przyzwoitego poziomu życia. Ładny frazes?
Jak więc wygląda to naprawdę?
Przede wszystkim w Polsce istnieje niepisany przymus uczenia się (choć oficjalnie obowiązek szkolny kończy się po skończeniu przez delikwenta/kę gimnazjum), bo "co powiedzą sąsiedzi jeżeli Jaś nie pójdzie do liceum, a później na studia?"... Podstawowy błąd logiczny w myśleniu rodziców przekłada się niestety na życie Jasia, który nauką zainteresowany nie jest... W szkole natomiast błąd ten jest powielany w inny sposób. Przypuszczam, że funkcjonuje tu zasada "excel'a" jak to nazywam, tzn. ktoś w kuratorium monitoruje poziom zdawalności w szkołach, a oprócz tego nauczyciel jest poddawany presji ze strony dyrekcji i rodziców:

Opcja pierwsza: "Panie X, wyniki klasy Y z Pana przedmiotu są zatrważające. Rodzice skarżą się, że nie ma Pan odpowiedniego podejścia do dzieci i nie umie Pan z dziećmi pracować. Po za tym kuratorium przysłało pismo w którym wyraża swoje obawy co do Pana kompetencji ze względu na w/w wyniki..."

Opcja druga: "Panie Dyrektorze Pan X to się znęca nad naszymi dziećmi, tłumaczy niezrozumiale, krzyczy i wyżywa się na nich..."

Oczywiście takich hipotetycznych zdanek można prawdopodobnie wyobrazić sobie więcej. W efekcie nauczyciele, którym chce się wymagać i pracować po prostu "gaszeni" przez środowisko. Istnieje także problem innej grupy "nauczycieli". Są to ludzie, którzy do szkolnictwa trafili przez własną pomyłkę lub wygodnictwo. W tą grupę można też wliczyć tych, którzy "wypaleni" kolejnymi "dywanikami" u dyrektora/ki po prostu przyjęli postawę podobną do kolegów. Polega ona na premiowaniu lizusów i dzieci lokalnych prominentów. Patrzenia na swoich wychowanków nie przez pryzmat ich umiejętności i wiedzy, a przez pryzmat korzyści lub ich braku. W efekcie nieuk i leń będący potomkiem prominenta w większości placówek ma zapewnione przepychanie na siłę z klasy do klasy, bo inaczej rodzic nie zapewni wyposażenia kolejnej pracowni lub zacznie "utrudniać" życie dyrektorstwu.

Mamy z grubsza powody kadrowe opisane. Jednak bolączką polskiej szkoły są nie tylko one. Dzisiejsze programy nauczania nie dość, że nie są realizowane do końca, ("bo nie starcza czasu" ale wyjazd na "zieloną szkołę" w większości miast jest już standardem) to jeszcze nijak się mają do dzisiejszych realiów i młodego pokolenia. Literatura przerabiana w szkole podstawowej i w gimnazjum jest po prostu nudna dla nastolatka, a na lekcjach matematyki każą mu się uczyć abstrakcyjnych pojęć na jeszcze bardziej abstrakcyjnych przykładach. Podręcznik historii i geografii dla uczniów klasy szóstej został chyba napisany przez absolwenta tejże klasy. Chaos w tematach i pobieżność omówień przy jednoczesnym odwołaniu się w tekście do nieomówionych problemów powoduje, że uczeń najczęściej głupieje. Wiem, że każdy Polak powinien poznać kanon naszej literatury: Reja, listy do Marysieńki, Mickiewicza, Słowackiego, Prusa, Reymonta... itd. Tylko, że przeciętny czternastolatek na ten kanon po prostu nie chce spojrzeć. Więc może odwróćmy role? Może niech to uczniowie wybiorą swój kanon? Kanon, który będą chcieli czytać, który spowoduje, że "zarwą" noc, bo chcieli doczytać co było w kolejnym rozdziale? Zaraz usłyszę, że przecież polska literatura upadła... Hmm... czy aby na pewno? Ja znam głównie fantasy ale polecam kilka pozycji: "Dzikie pola" Jacka Komudy, "Achaja" Ziemkiewicza, "Siewca wiatru" Marii L. Kossakowskiej, sagę wiedźmińską Andrzeja Sapkowskiego. To tylko kilka ale w każdej z nich znajdziemy sporo do analizy i omówień, a zapewne i naprawdę całkiem niezłą stylistykę (to ostatnie w szczególności u Ziemkiewicza). Większość z autorów, których wymieniłem to ludzie po studiach, mający gruntowną wiedzę o czasach o których piszą (głównie Komuda, choć felietony Ziemkiewicza i Sapkowskiego też warte są uwagi). To tylko jeden gatunek literacki i naprawdę zaledwie kilka pozycji... W literaturze współczesnej naprawdę sporo można znaleźć podobnych pereł. Zalety tego będą takie, że uczniowie zaczną wreszcie uczestniczyć w lekcji. Tylko jeden mały problem... Nauczyciele musieliby się wysilić i też zapoznać się z nowym kanonem, a nie daj Panie Boże mogło by się okazać, że wychowankowie mogli by być lepiej oczytani od wychowawcy i co by było?
Matematyka to osobny problem tłumaczenia na jabłuszkach i wisienkach są delikatnie mówiąc oderwane od rzeczywistości, a może by tak Pan/Pani nauczyciel się wysilił i wyszedł z dziećmi w plener i pokazał jak przy pomocy wzoru geometrycznego można obliczyć powierzchnię boiska? Jak przy pomocy znienawidzonej matmy wyliczyć ile farby potrzeba na pomalowanie mojego pokoju? I znów to wymaga kreatywności.

Żeby nie było, że czepiam się tylko nauczycieli weźmy się za rodziców. Wiem, że dla większości normalnych ludzi ich latorośle są "oczkiem w głowie" choć sami rzadko się do tego przyznają (ja również). Jest to normalne. Problem polega na tym, że jestem przeciwnikiem tzw. bezstresowego wychowania. Wychodzę z założenia, że 4 litery to nie szklanka i się nie zbije. Dziecko jak każdy osobnik ludzki dąży do realizacji swoich celów i pomysłów, które niestety nie zawsze są najlepsze. Wyrażane przez młodego człowieka zdania i poglądy są w pewnej części godne zauważenia. Jest jednak grupa poglądów, które należy mu wybić z głowy i w tym momencie wchodzi rola perswazji słownej, rozmów dyskusji i ewentualnie kar, jeżeli powyższe nie skutkują. Jeżeli kary cielesne są faktycznie ostatnią instancją i nie są nadużywane wszystko jest w porządku (a tak jest w większości normalnych domów). Oczywiście zdarzają się patologie i trzeba z nimi walczyć ale to już osobny temat. Do czego zmierzam tym przydługim wstępem? Otóż kochani rodzice często idealizują swoje pociechy i w konfrontacji z systemem edukacji ewidentnie niesłusznie biorą ich stronę. Dążenie do przejęcia przez rodziców roli wychowawczej doprowadziło do ewidentnego nadwyrężenia pozycji nauczyciela, a kolejne ustawy ochronne dla dzieci powodują, że dochodzi do patologii w stylu "nauczyciel z kubłem od śmieci na głowie". Należy sobie wyraźnie powiedzieć, że edukacja nie jest obowiązkiem, a przywilejem. Jeżeli dany osobnik nie potrafi z tegoż przywileju korzystać należy osobnika tego przywileju pozbawić, wraz ze wszystkimi konsekwencjami. Warto też zauważyć, że role wychowania społecznego i nauki funkcjonowania w społeczeństwie należy podzielić po między szkołę, a rodziców, jednak wymaganie aby szkoła nauczyła podstawowych "poproszę, proszę, dziękuję, itd." jest delikatnie mówiąc przegięciem.
Obecny system edukacji jak widać ma poważne problemy kadrowe, organizacyjne i definicyjne (jaka jest rola szkoły w dzisiejszym świecie?). Lata zaniedbań, niedofinansowania i lekceważenia właśnie zaczynają zbierać pokłosie. Czy w takiej sytuacji obecny system oparty o darmowe szkolnictwo ma rację bytu? Przy obecnym stanie dochodów państwa - zdecydowanie nie. Polski nie stać na utrzymywanie całego systemu edukacyjnego. Możemy mówić o ideałach i idealizować ale skończy się to jeszcze gorszymi wynikami niż obecne. Wiem, że w przypadku wprowadzenia opłat za szkolnictwo średnie i wyższe możemy zapomnieć o tzw. równych szansach - tylko czy w tej chwili one na pewno są równe? Czy szkoła prywatna do której chodzą dzieci zamożnego jest równa szkole publicznej? Czy szkoła publiczna w dużym mieście z bogatym samorządem jest równa tej z Koziej Wólki? Może czas pomyśleć o prywatyzacji, o szkołach społecznych (swoją drogą odpowiednia ustawa jest tylko kuratoria jak zwykle "ułatwiają", bo nie mają pełnej kontroli nad takimi placówkami)?
W efekcie dzisiejszy budżet szkolnictwa zostanie przeznaczony na dofinansowanie szkół podstawowych i gimnazjów, a szkoły średnie i wyższe zaczną funkcjonować na prawach wolnego rynku. W 99% przypadków oznaczać to będzie wyższy poziom kadry i lepiej wyposażone placówki edukacyjne. Wiem, że część osób nie będzie stać na to aby wysłać dzieci do szkoły ale jeżeli wraz z tym wprowadzimy odpowiednie przepisy ułatwiające zatrudnianie młodocianych i promujące pracę wśród młodzieży i pracodawców może się okazać, że wcale nie jest tak tragicznie jak nam się wydawało. Co istotne, usługa lub produkt, za który musimy zapłacić jest przez nas bardziej szanowany niż coś co jest widziane jako obowiązek, choć w rzeczywistości jest przywilejem ale tu znowu kłaniają się zaniedbania w edukacji społecznej i politycznej społeczeństwa.
Podsumowując podobnie jak służba zdrowia i system ubezpieczeń społecznych również edukacja przeżywa kryzys. I podobnie jak w tamtych przypadkach tak samo i tutaj jedyny ratunek widzę w prywatyzacji tegoż sektora gospodarki z zachowaniem kontrolnej roli ministerstwa edukacji.
W moich oczach Polacy nie są głupim narodem jednak system, w którym żyją premiuje marazm i "nie wychylanie się" przed szereg. Jeżeli Polakowi należy się darmowa służba zdrowia to najczęściej trzeba go zmuszać aby zrobił badania kontrolne czy dbał o swoje zdrowie, bo nie zna realnych kosztów usług medycznych. Jeżeli zaś mu ją zabrać i zmusić do samodzielnego ubezpieczania będzie musiał przeanalizować i sam stwierdzi, że zdecydowanie taniej jest zapobiegać niż leczyć. Podobnie jest z edukacją, systemem oszczędzania na poczet potomków itd.
Wiem, że część ludzi przejadłaby, to co by dostali ale jeżeli państwo przestałoby wreszcie prowadzić za rączkę... wówczas w końcu by się nauczyli rozsądku. Nauka ta byłaby bolesna ale koniec końców zdrowsza dla całego społeczeństwa.
Jeżeli nie wierzycie temu co piszę sprawdźcie ile w przeciągu roku odprowadzacie na ubezpieczenia (PIT-37 może być pomocny), pomnóżcie to razy dwa (bo drugie tyle odprowadza pracodawca), do tego dodajcie różnicę pomiędzy rzeczywistą składką emerytalną (znów PIT-37 i znów razy dwa z tego samego powodu co wyżej), a kwotą która wpływa na IKE. Ile wyszło? Ooo... No właśnie. Państwo opiekuńcze, którym nieudolnie próbuje być RP nigdy nie wydaje pieniędzy racjonalnie. Na tym polega paradoks. Chcemy bezpieczeństwa, a tak naprawdę w zamian otrzymujemy jego namiastkę i zdecydowanie za wysokie podatki ukryte. Mówiąc szczerze, jestem w stanie zaakceptować nawet 30% podatek o ile na tym podatku się skończy, a państwo przestanie mi głębiej zaglądać do kieszeni.

2 komentarze:

  1. @SemperSolus: Pomijając wszystkie ogólne racje (słusznie wymienione), wracam do podstawy mojego tematu, czyli do szkoły podstawowej, w której to dziatwa powinna jednak wiedzy nabyć, jak i uzupełnić tak zwaną "Kinderstube", o ile w domu rodzicielskim jej brakuje. W Twoich dywagacjach brak jeszcze jednego, zasadniczego wariantu: dyrektor szkoły ma totalnie w nosie wyniki wraz z działaniem własnego personelu. Wyboru szkoły nie ma, bo - nie, za duże ogległości. Co ma rodzic zrobić? Pisać do kuratorium? Bzdura, która może się odbić na latorośli. Założyć szkołę społeczną? Jeszcze większa bzdura, bo na 100% nie będzie zainteresowania. Więc co mozna i od kogo wymagać? Co zrobić, żeby rejony Polski D zaczęły się zmieniać? W miastach takie sprawy raczej nie są problemem, bo jak chcesz posłać dzieciaka do lepszej szkoły - to po prostu posyłasz, a po wioskach? Ubunciak za rok kończy podstawówkę i pójdzie do "lepszego" gimnazjum, co będzie się wiązać z 40 km dojazdem w jedną stronę, bo ten bliższy o połowę km jest tak samo nie do przyjęcia, jak podstawówka, mało tego - policja wie o wymuszeniach, "fali" i takich innych kwiatkach. A w tym dalszym - ponoć jest bez takich atrakcji i poziom wyższy. Pewnikiem zarobki w obydwu placówkach są takie same, więc dlaczego tak jest?

    OdpowiedzUsuń
  2. @kosa - cóż w opisanej przez Ciebie sytuacji zderzamy się z realiami "Polski D" jak to nazywasz. W miasteczku/miejscowości/wsi (niepotrzebne skreślić) rządzi niepisany układ trzech może czterech osób (najczęściej: burmistrz/wójt/sołtys, dowódca komisariatu, nauczyciel i ksiądz, czasem należy jeszcze dorzucić miejscowego lekarza) należących do miejscowej "arystokracji". Teoretycznie posiadają oni władze zwierzchnie, które powinny ich nadzorować ale realia są jakie są. Na "własnym podwórku" są nietykalni gdyż rozpoczęcie działań przeciwko jednemu z "arystokratów" powoduje reakcję pozostałych, którzy skutecznie uprzyjemnią życie.
    Cóż, można zacząć walkę ze szkołą - skończy się ona najczęściej stresem dziecka i serią egzaminów komisyjnych. Swoją drogą ciekawostką jest to czy dożyję w tym kraju czasów gdy mając przyłączę internetowe będę mógł rozpocząć naukę przez Internet, jedynie egzaminy zdając we wskazanym przez kuratorium ośrodku... cóż pomarzyć zawsze można :)
    Wracając do opisanej przez Ciebie sytuacji pojedynczy rodzić jest bez szans na sukces. Jedynie zorganizowana akcja wszystkich rodziców mogłaby przynieść pożądany skutek, a na to w realiach "Polski D" (na ile je znam) szans nie ma żadnych. Zbyt mocno zakorzeniony jest strach przed działaniem kolektywnym i zbyt mocno układy osadzone są wśród zwykłych ludzi.
    Wybrana przez Ciebie opcja faktycznie jest najrozsądniejsza. Pozostaje faktycznie tylko współczuć Ubunciakowi i Tobie. Co do "uczniów", którym podobnie jak ich wychowawcom się nie chce... refleksja przyjdzie z czasem, będzie bolesna i kosztowna. W Polsce czy chcemy czy nie rządzą zasady wolnego rynku, a on podobnie jak Bóg z przysłowia - nierychliwy ale sprawiedliwy. Pozostaje się pocieszyć tym, że wartości, w których wychowujesz córkę zostaną przez nią przejęte i przekazane dalej, a więc w nowym pokoleniu będzie o jedną mądrą Polkę więcej - zawsze to coś :)

    OdpowiedzUsuń