niedziela, 31 maja 2009

Gdy parametry zabijają zdrowy rozsądek...

Po wpisie na temat kart jeden z kolegów dopatrzył się w nim nieścisłości dotyczących pojemności karty dla lustrzanek. "8 GB to lekka przesada..." Zacząłem tłumaczyć, że jeżeli ktoś korzysta z RAW-ów itd. Odpowiedź była dosadna "Rawmasturbtorzy...". Początkowo nie zgadzałem się z tą opinią ale po wejściu na forum Fotopolis.pl i przeczytaniu jednego z wątków nt. Olympusa zmieniłem zdanie. Stwierdzam, że w każdej branży znajdą się ludzie, którym parametry przysłaniają użytkowość, którzy hołubią sprzęt dla niego samego, a każdego kto pozwoli sobie na inne zdanie zmieszają z błotem.

Linux vs. Windows
PC vs. konsola (dawniej Amiga lub Mac choć w tym drugim przypadku animozje trwają chyba do dzisiaj)
MP3 vs. CD/DVD
DVD vs. HDV
Canon vs. Nikon
itp.

To tylko niektóre z potencjalnych pól walki różnej maści "zwolenników". Potrafię zrozumieć merytoryczna dyskusję i wskazywanie na konkretne parametry ale gdy w ogniu wymiany poglądów zaczynamy zapominać powodu dyskusji to chyba czas powiedzieć STOP. Każde urządzenie/program/wstaw co chcesz powstało w celu ułatwienia życia określonej grupie ludzi. Jeżeli ja nie dostrzegam takich ułatwień nie oznacza to, że pomysł jest zły totalnie. On po porostu jest zły dla mnie, co wcale nie oznacza, że jest zły dla użytkownika X. Jak to ma się do naszego życia?
Przestańmy przykładać tak dużą wagę do parametrów. Zacznijmy zadawać sobie pytanie: Czy ten parametr jest dla mnie faktycznie istotny?
Cóż z tego, że aparat będzie posiadał miliony funkcji jeżeli nie skorzystam w pełni nawet z 10%? Cóż z tego, że mój komputer będzie szybszy o 2s przy stracie jeżeli system operacyjny komputera będzie dla mnie dodatkowym obciążeniem?

Oczywiście wszystkiego można się nauczyć - tylko czy aby na pewno mamy czas na naukę WSZYSTKIEGO? Czy mając 2 lewe ręce do prac remontowych nie nauczę się kłaść gładzi? Pewnie bym się nauczył ale czas, który to pochłonie i pieniądze, które przy okazji stracę spowodują, że ta nauka będzie nieopłacalna.

Wracając do RAW-ów. Fajnie, że są. Super, że można z nich skorzystać tyle tylko, że 90% użytkowników tego nie robi. Szkoda im na to czasu i pieniędzy (wydatek chociażby na karty pamięci o wyższej pojemności, że o oprogramowaniu do ich obsługi nie wspomnę). Tak Adalbercie miałeś i masz rację ;) ale z drugiej strony pozostaje te 10%, które chce z RAW-ów skorzystać. Chwała im za to. Tylko niech nie przekonują mnie na siłę, że muszę mieć aparat robiący zdjęcia w RAW bo inaczej nie będę miał dobrych zdjęć. Na moje potrzeby wystarcza mi mój Samsung - choć może czasem mógłby pracować lepiej... ale dla 1 na 100 zdjęć nie wiem czy jestem skłonny wyłożyć 3500 zł :/ Może czas na połażenie wreszcie trochę z Samsungiem po mieście?

sobota, 30 maja 2009

Propaganda hurraoptymistyczna...

Kilka dni temu w serwisie informacyjnym WP pojawił się artykuł nt. Linuksa. Niby nic nowego, co jakiś czas w różnych mediach o Linuksie piszą, mówią i pokazują. Robią to w różny sposób i w różnym kontekście. Cóż takiego jednak było w tym artykule, że postanowiłem się do niego odnieść?

Hurraoptymizm.

Nie lubisz Windowsa, masz go dość, coś Ci przeszkadza? Zainstaluj Linuksa.

Pierwsza sprawa - stabilność.

Na Windowsie (legalne kopie) pracuję od 2002 roku. Wcześniej z tą legalnością nie ukrywam, że różnie bywało. Osobiście bluscreena spowodowanego przez błąd systemu (a nie przez wadliwy podzespół) dawno nie widziałem. Nie oznacza to, że z Windowsa jestem zadowolony ale zarzucanie w tej chwili systemowi MS braku stabilności podważa wiarygodność piszącego.

Druga sprawa - dostępność aplikacji.

Zgodzę się, że wraz z dowolną dystrybucją Linuksa otrzymujemy więcej niż w przypadku Windowsa. Jednak należy zauważyć, że są to w większości przypadków aplikacje biurowe. O CAD/CAM radzę zapomnieć. Photoshop też działa od skoku do skoku. Niestety pod Linuksem nie mamy na chwilę obecną pełnowartościowych zamienników tych programów. (CAD/CAM - jedynie programy do projektowania 2D bez prezentacji w 3D, prezentuje to stan aplikacji pod Windows z 2000 roku. W przypadku Photoshopa - brak pełnego wsparcia dla 32bitowej wersji palety barw i okrojone możliwości pracy na kanałach to tylko niektóre z zarzutów - nie oznacza to, że w użytku domowym lub małego biura system się nie sprawdzi ale warto wiedzieć, że takie braki występują - oszczędzi to nerwów i frustracji) W przypadku rozrywki (czyt. gier) wmawianie, że większość znanych tytułów pracuje przy pomocy Wine i Cedegi jest wprowadzaniem potencjalnego użytkownika w błąd. Owszem część tytułów zainstalujemy, jednak skonfigurowanie w/w aplikacji do poprawnej pracy z którymś z nich jest swoistą sztuką i należy się liczyć z czasem poświęconym na tę czynność. Osoby nerwowe i mało cierpliwe po 20 min zaczną kląć. Bo okaże się, że działa ale jakoś nie tak jak powinno.

Trzecia sprawa - sterowniki.

Taaak... tu już sprawę opisywałem wcześniej. Pisanie, że "większość producentów..." to robienie ludziom wody z mózgu. Tak większość producentów udostępnia sterowniki, jednak udostępnienie, a stworzenie łatwych w instalacji i konfiguracji pakietów to dwie różne sprawy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że instalacji sterownika do nietypowej kamery internetowej czy też chociażby modemu kablowego na USB ma dokonać osoba nie mająca o systemie "bladego" pojęcia to otrzymamy w wyniku frustrata, który później będzie na Linuksie "psy wieszał" do końca życia.

Czwarta sprawa - sprzęt z 256MB pamięci na pokładzie.

Jasne zainstaluję Linuksa na takiej maszynie, nawet skonfiguruje go do pracy (partycja SWAP ma swój cel w takim wypadku). Tylko, że większość nowych "łatwych" dystrybucji nawet nie odpali na takiej ilości ram instalatora... Więc po jaką cholerę pisać takie rzeczy w artykule skierowanym do teoretycznie nowych użytkowników?

Osobiście nie jestem przeciwny propagowaniu Linuksa wśród użytkowników Windows ale nie w ten sposób. Nawet częściowe pominięcie milczeniem potencjalnych problemów, czy też przeinaczenie faktów spowoduje, że zamiast rzeszy nowych użytkowników otrzymamy kolejną grupę ludzi, którzy wyboru systemu nie dokonali w sposób świadomy, a tym samym zamiast być potencjalnymi użytkownikami staną się zagorzałymi przeciwnikami systemu.

Podsumowując. Propagujmy Linuksa ale róbmy to w sposób uczciwy i z pomysłem. Unikajmy niesprawiedliwej krytyki ale też nie popadajmy w skrajny hurraoptymizm. Nie podkreślajmy darmowości otwartego oprogramowania, bo open source nie oznacza freeware, a zbyt często stawia się tutaj znak równości. Pamiętajmy, że Linuks w swoim założeniu jest alternatywą dla Unixa, a nie dla Windowsa, a to dwa różne systemy i dwie różne polityki zarządzania systemem i użytkownikami.

środa, 27 maja 2009

Bezpieczna przyszłość?

Twórcy reformy emerytalnej z 1999 roku obiecali nam bezpieczną starość, a fundusze emerytalne kusiły spotami reklamowymi jak to nam będzie dobrze po sześćdziesiątce. Dziś po 10 latach co raz częściej słyszymy, że reforma emerytalna to "zgniłe jajo", że realia rozminęły się z założeniami projektantów. Ostatnie wydarzenia na GPW pogłębiły stan histerii w mediach. Czy aby na pewno jest źle i czy będzie gorzej?

Media jako swoistego "straszaka" używają tzw. stopy zestąpienia. W bardzo uproszczonej formie jest to różnica pomiędzy ostatnimi zarobkami, a wysokością emerytury. Rzeczywistość faktycznie trochę zaskoczyła nas wszystkich. Czy jest to powód do tego aby od razu przekreślać reformę? Moim zdaniem nie. Piszący zapomnieli o jednej rzeczy, która była moim zdaniem podstawowym bodźcem do stworzenia nowego systemu emerytalnego. Chodzi o to, że poprzedni system emerytalny opierał się na założeniu, że każde następne pokolenie będzie liczniejsze od poprzedniego i w ten sposób, przy stosunkowo niskich nakładach jednostkowych (obciążeniach podatkowych) uda się utrzymać wysoki próg zestąpienia. Okazuje się, że tendencja dzisiejszego przyrostu naturalnego jest zupełnie odwrotna. Z każdym pokoleniem będzie nas mniej. W związku z tym aby utrzymać próg zestąpienia na odpowiednio wysokim poziomie należałoby podnosić składki emerytalne do zastraszających poziomów, a i tak nie było by gwarancji, że za 30 lat kasa państwowa miała by z czego zapłacić emerytury. Wymyślono więc system, w którym część składki trafia na indywidualne konto emerytalne, a część trafia do ZUS-u w celu pokrycia dzisiejszych zobowiązań państwa. Oznacza to, że dzisiaj tak naprawdę do IKE trafia około 30% rzeczywistej składki emerytalnej, którą płacimy. Twórcy reformy założyli, że po pewnym okresie (około 25 lat od wprowadzenia reformy) rozkład procentowy pomiędzy wpływami do IKE, a wpływami do ZUS zacznie się zmieniać aż osiągnie 100% poziom wpływów do IKE. Moje pokolenie zapewne tego nie doczeka ale moje dziecko prawdopodobnie tak. Brutalnie to ujmując kiedyś dzisiejsi beneficjenci starego systemu emerytalnego umrą i wówczas poziom wypłat z ZUS zacznie się zmniejszać.
Zakładając, że przeciętna długość życia w Polsce wynosi 75 lat dla kobiet i 70 lat dla mężczyzn i może wydłużyć się do około 80 i 85 lat, można powiedzieć, że o tym czy reforma była słuszna będzie można rozmawiać za około 44 lata. Wiem dłuuugo... tylko, że mnie osobiście bardziej interesuje to jak będzie wyglądało życie moich potomków.

Co może zrobić dzisiejszy 30 latek aby wspomóc swoją przyszłą emeryturę? Biorąc pod uwagę fakt, że mamy pracować do 65 roku życia, ma 35 lat na oszczędzanie. Czy musi dużo odkładać? Hmm... nie koniecznie. Zakładając, że co miesiąc przez następne 35 lat zacznie odkładać 100 zł na konto oszczędnościowe, które oprocentowane jest w wysokości 5% w skali roku, to po przejściu na emeryturę będzie dysponował kapitałem około 110 tys zł (odpowiednikiem dzisiejszych około 50 tys. zł po uwzględnieniu inflacji). Zastanówmy się czy to dużo. Niby nie, jednak jeżeli weźmiemy pod uwagę możliwość ewentualnej inwestycji we własny biznes... cóż to chyba nie tak mało. Proponuję wziąć pod uwagę fakt, że ja mówię tylko o niskooprocentowanym koncie oszczędnościowym. Realne możliwości wzrostu wartości kapitału są znacznie większe i sięgają poziomu około 7 do 9% w skali roku (czyli przewyższają średnią inflację). Jeżeli weźmiemy pod uwagę te potencjalne możliwości wzrostu to po 35 latach otrzymujemy kwotę w wysokości ponad 280 tys. czyli ponad dwukrotnie wyższą niż w poprzednim wyliczeniu. Dużo to nie jest ale... nawet gdyby chcieć tą kwotę przeznaczyć na dofinansowanie swojej emerytury uzyskamy wówczas kwotę około 1500 zł miesięcznie przez 15 lat (biorąc pod uwagę inflacje da nam to odpowiednik dzisiejszych 700 zł).

Pokazałem tutaj tylko bardzo przybliżone wyliczenia i stosunkowo umowne, jednak pokazujące możliwości. Jak widać to jak będzie wyglądać nasza starość naprawdę zależy TYLKO od nas samych. Wiem, że 100 to całkiem sporo, jednak czy aby na pewno, aż tak znowu wiele?

Dla osób nie wierzących w to co piszę proponuję wklepanie w Google "notowania OFE" i sprawdzenia stopy zwrotu funduszy w przeciągu ostatnich 10 lat. Jak widać średni 10% zwrot w skali roku jest możliwy...

Pozdrawiam i życzę głębokich przemyśleń...

wtorek, 26 maja 2009

Karta pamięci... czyli mity i fakty.

Wczoraj opublikowałem swój poradnik na temat aparatów dla dzieci. Dziś postaram się wyjaśnić czy aparat to koniec zakupów.
Wybraliśmy aparat, sprzedawca zaproponował nam kartę pamięci i... tu zaczynają się problemy.

Problem prędkości czyli co z tą kartą...

W dobie fotografii analogowej często pytaliśmy się jaki film wybrać do fotografii w określonej sytuacji. Filmy odpowiadały za ziarnistość zdjęć, ich temperaturę barwną, czas naświetlania i balans bieli. Dobór odpowiednich błon był częścią "magii" fotografii. Dziś fotografia cyfrowa w znacznym stopniu uwolniła nas od konieczności zastanawiania się nad zakupem nośnika, bo przecież te parametry, o których przed chwilą pisałem ustawiamy w menu aparatu. Jednak czy aby na pewno nie musimy się zastanawiać jaką kartę kupić?

Karta pamięci do aparatów fotograficznych jest scharakteryzowana przez kilka cech:
- typ,
- prędkość odczytu,
- prędkość zapisu,
- pojemność,

TYP KARTY:

Pierwszy parametr określany jest przez producenta aparatu, który określa z jakich kart korzysta aparat. Wyróżniamy następujące typy kart:
- Compact Flash (Microdrive) skrót CF
- Secure Digital (Multimedia Card) skrót SD
- Secure Digital High Capacity skrót SDHC
- xD Picture Card skrót xD
- Memory Stick Pro Duo skrót MSProDuo
- Memory Stick Pro Duo HG skrót MSProDuo HG

Jak widać powyżej trochę tego jest przy czym nie wymieniłem wszystkich (pominąłem część kart, których obecnie się praktycznie nie stosuje w aparatach cyfrowych).

PRĘDKOŚĆ KARTY:

Prędkość karty charakteryzują dwa parametry:
- prędkość zapisu (write)
- prędkość odczytu (read)

W przypadku aparatów zdecydowanie bardziej interesuje nas prędkość zapisu i niestety to ona również determinuje cenę karty (obecnie najszybsze karty na rynku konsumenckim posiadają prędkość zapisu/odczytu na poziomie 45 MB/s). To właśnie ten parametr determinuje jak długo aparat będzie się "zastanawiał" po wykonaniu zdjęcia. Jeżeli fotografujemy bez użycia lampy błyskowej to właśnie karta pamięci głównie odpowiada za szybkość aparatu.

Jaka prędkość powinna nas zadowolić? Wszystko zależy od rozdzielczości aparatu przez nas posiadanego. Należy przyjąć, że aparat nie powinien zapisywać zdjęcia dłużej niż 1 sekundę. Załóżmy, że posiadamy model kompaktowy o rozdzielczości 10 megapikseli i pracujemy na zdjęciach w formacie JPEG o niskiej kompresji. Przeciętny plik zdjęcia będzie miał wielkość ok. 5-8 MB. Zalecana prędkość to około 10 MB/s. Jeżeli nie jesteście pewni jakiej karty potrzebujecie sprawdźcie ile zajmuje wasze przeciętne zdjęcie i jego pojemność pomnóżcie x1,3 otrzymacie zalecaną prędkość karty.

Producenci wcale nie zamierzają ułatwić nam życia i w różny sposób oznaczają prędkość zapisu i odczytu karty. W najdroższych kartach spotykamy prędkość podaną w MB/s (producenci mogą się pochwalić tym parametrem i to robią), w przypadku tańszych kart prędkość ukryta jest w zapisie 66x, 40x, 80x itd. lub w przypadku kart xD w zapisie M, M+, M++. Od października 2008 roku można w sklepach również spotkać karty SD opisane jako Class 2/4/6.

O co tu chodzi?

Prędkość podana w MB/s jest najbardziej uczciwym sposobem pomiaru i informowania klienta o potencjalnej prędkości karty. Jednak i tutaj należy zwrócić uwagę, że producenci najczęściej podają prędkość maksymalną, którą jest w stanie uzyskać karta. Najczęściej średnia prędkość jest o 1/3 mniejsza, więc radzę brać na to poprawkę.
Prędkość podawana w krotnościach jakiejś umownej liczby (dokładnie jest to krotność 150kB/s) jest przeżytkiem jeszcze z czasów dyskietek komputerowych, które wg szkoleniowca firmy Lexar przesyłały dane do komputera właśnie z prędkością 150 kB/s. Oznaczenia prędkości w ten sposób możemy spotkać w kartach SD/SDHC i CF. Więc jak obliczyć sobie prędkość takiej karty?
Należy przyjąć, że (niniejsze wyliczenie jest bardzo uproszczone i ma charakter orientacyjny, choć pozwala na prawidłowe porównanie prędkości karty):
40x = ok 5 MB/s,
80x = ok 10 MB/s,
133x = ok 20 MB/s,
233x = ok 34 MB/s,

Obowiązujący od końca zeszłego roku standard oznaczenia kart SD wg standardu Class 2/4/6 wskazuje nam minimalną prędkość zapisu w MB/s czyli:
Class 2 to minimum 2 MB/s,
Class 4 to minimum 4/MB/s,
Class 6 to minimum 6 MB/s.

Jak widać standard nie jest zbyt dokładny ale o tyle uczciwy, że podaje minimalną, gwarantowaną prędkość zapisu. Co ciekawe oznacza to, że najszybszymi kartami z gwarantowaną, minimalną prędkością zapisu są... karty MSProDuo.

Karty xD mają prędkość zapisu na następujących poziomach:
M = 2,5 MB/s
M+ = 3,75 MB/s
M++ = ok 5 MB/s

Jak widać karty te są zdecydowanie wolniejsze od kart konkurencji. Przez bardzo krótki czas na rynku były dostępne karty typu H, które dorównywały prędkości kartom konkurencji (ok 9 MB/s) ale ze względu na wysoką cenę, awaryjność i problemy z kompatybilnością z częścią aparatów karty te zostały wycofane z rynku.

Kary MemoryStick Pro Duo charakteryzują się prędkością zapisu na poziomie 15 MB/s i jest to minimalna, gwarantowana prędkość zapisu.

Karty typu CF głównie spotykamy w aparatach lustrzanych i uwaga... w komputerach. Dzięki bardzo dużej stabilności pracy i wysokiej maksymalnej przepustowości danych karty te od lat stosuje się go jako zamienniki HDD w komputerach Amiga. Obecnie stosuje się je również w laptopach, choć nie ukrywam, że jest to na razie bardzo drogie rozwiązanie. Maksymalna przepustowość kart tego typu wynosi 45 MB/s zarówno w przypadku zapisu jak i odczytu. (Podobne prędkości powoli zaczynają osiągać karty SD, choć jak już wiemy, w tym standardzie prędkości gwarantowane są zdecydowanie niższe niż maksymalne). Konkurencyjne formaty na chwilę obecną pozostają zdecydowanie w tyle pod tym względem.

Na sam koniec części o prędkości warto wspomnieć, że przepustowość portu USB 1.1 wnosi: 1,5/MB/s, a portu USB 2.0: do 60 MB/s choć w rzeczywistości ciężko jest utrzymać taką przepustowość przez dłuższy czas. Dlaczego o tym wspominam? Wyżej napisałem, że maksymalna prędkość kart wynosi 45 MB/s i tu jest właśnie pewien problem. Otóż aby w pełni wykorzystać moc tych kart należy wykorzystywać port USB 2.0 (lub rzadko spotykane ale dużo stabilniejsze w maksymalnym przesyle czytniki kart pamięci na port FireWire). Wiem, że port USB 2.0 to niby dzisiaj standard ale wg moich doświadczeń znaczna część płyt głównych nadal ma montowane tylko po 2, 3 porty USB 2.0, a pozostałe to USB 1.1, które do przesyłu zdjęć średnio się nadają. Jak zlokalizować port USB? Pozostaje sprawdzić prędkość przesyłu... Jak? Prosta strona w HTML z odnośnikiem do pliku o pojemności ok. 50 MB umieszczona na karcie i uruchamiamy naszą przeglądarkę WWW. W pasku ściągania powinna pojawić się prędkość ściągania pliku. Poniżej treść pliku HTML. Proponuję zapisać go jako index.html na karcie pamięci. W tym samym katalogu zapisujemy plik archiwum ZIP.


UWAGA !!! przed zapisaniem pliku zmienić wszystkie nawiasy kwadratowe na nawiasy ostre!!!
[html]
[body]
[a href="plik.zip"]Spakowane w zipie archiwum o pojemności przekraczającej 50MB[/a]
[/body]
[/html]


Uruchamiamy przeglądarkę i wybieramy PLIK-->Otwórz. Tam wyszukujemy nasz pliczek index.html i otwieramy go. W przeglądarce powinien pojawić się link, który umożliwi nam ściągnięcie pliku - Firefox i Opera podadzą nam prędkość ściągania. Jeżeli wynosi poniżej 2 MB/s zmieniamy port USB i ponowny test...

POJEMNOŚĆ KARTY:

Karty CF jako najbardziej "profesjonalne" dostępne są też na rynku w największych pojemnościach: do 64GB. Choć należy zauważyć bardzo szybki rozwój standardu SD, który zaczyna przeganiać pod względem pojemności i prędkości karty CF (ale nadal ustępuje im stabilnością i niezawodnością). Standard SD jednak jest kłopotliwy dla posiadaczy starszych urządzeń nie obsługujących kart "wysokiej pojemności" tzw SDHC. Jeżeli w instrukcji aparatu nie ma słowa o wsparciu kart SDHC możemy zapomnieć o pojemności powyżej 4GB, a i ta pojemność jest trudno dostępna dla zwykłych kart SD.

W przypadku kart xD można powiedzieć o powolnej śmierci tego formatu. Fuji utrzymuje dual-sloty w swoich aparatach tylko przez ukłon wobec dotychczasowych użytkowników aparatów tej firmy, którzy korzystali dotychczas z kart xD. Olympus w zeszłym roku zaczął dodawać do sowich aparatów konwertery umożliwiające używanie w aparatach kart microSD do pojemności 4GB. Natywne karty xD dostępne są tylko do pojemności 2GB i są droższe od kart SD (głównego konkurenta) blisko dwukrotnie.

W przypadku standardu firmy Sony maksymalna pojemność to 32GB ale na rynku karta o tej pojemności jest bardzo trudno dostępna. Częściej spotykane są karty 16 i 8 GB jednak ich ceny są dwukrotnie wyższe od kart SD o tej samej pojemności.

Jaką pojemność wybrać?
Podobnie jak z prędkością wszystko zależy od rozdzielczości aparatu i sposobu fotografowania. W przypadku aparatu o matrycy 10 megapikselowej warto zaopatrzyć się w kartę o pojemności 4 GB. Pozwoli ona na zapisanie około 700 zdjęć w najwyższej możliwej jakości lub blisko 45 min filmu w rozdzielczości 640x480. Dla lustrzanek zalecaną pojemnością są karty 8GB o ile mamy zamiar korzystać z plików RAW/NEF/TIFF itp.

Podsumowując, możemy określić, że zalecana do nowych aparatów karta pamięci typu SD/SDHC i CF powinna mieć następujące cechy:

- 2-4 GB pojemności dla kompaktów lub 8 GB dla lustrzanek
- zalecana prędkość zapisu dla kompaktów to min 10 MB/s dla lustrzanek 20 MB/s, choć jeżeli myślimy o zdjęciach seryjnych to nawet 30 MB/s będzie wskazane.
- prędkość odczytu dla potrzeb fotografii amatorskiej jest sprawą drugorzędną

Warto zapamiętać, że standard xD powoli odchodzi w niebyt. Stąd zakupując aparaty marki Olympus upewnijmy się czy model ma na wyposażeniu konwerter microSD.

Najmniej kłopotu mają użytkownicy kompaktów marki Sony. Karty standardu MSProDuo należą do stosunkowo szybkich kart i nie powinny powodować problemów ze spowalnianiem aparatów nawet o bardzo dużych rozdzielczościach. W pewnym sensie pozwala to usprawiedliwić wysoką cenę tych kart.

Biorąc pod uwagę powyższe ustalenia, przy zakupie aparatu warto przygotować się na wydatek dodatkowych 50 - 150 zł dla kompaktu i od 100 - 250 zł dla lustrzanki (w zależności od typu karty i pojemności) na DOBRĄ kartę pamięci.

poniedziałek, 25 maja 2009

Aparat cyfrowy dla dziecka (na komunię i nie tylko).

Okres komunii powoli dobiega końca, a wraz z nim zwiększony ruch zakupowy w branży fotografii. Po prawie miesiącu odpowiadania na zasadniczo te same pytania stwierdziłem, że być może poradnik niniejszy przyda się chociaż części osób. Ponieważ będę używał dziwnych zwrotów proponuję odnaleźć link do słowniczka pojęć z zakresu fotografii, ułatwi to zrozumienie czytanego tekstu.

1) Dla kogo?

Pytanie umieszczone w podtytule ma podstawowe znaczenie. Aby ułatwić zrozumienie pytania poniżej kilka pytań dodatkowych, które rozszerzą naszą wiedzę na temat przyszłego fotografa 

Dla 9-latka czy dla 9-latka i jego rodziny?
Dla chłopca czy dla dziewczynki?
Jak dziecko i jego rodzice radzą sobie z obsługą nowych technologii?
Gdzie dziecko mieszka?

Pytanie nr 1. Prezent dla 9-latka czy dla niego i jego rodziny?

Zasadniczo wydawałoby się, że odpowiedź na to pytanie nie ma większego znaczenia. Przecież, jeżeli kupimy prezent dla małego Jasia to i jego rodzina będzie z niego korzystać. Stop. Błąd w odpowiedzi. Różnice w aparacie rodzinnym, a w aparacie dla dziecka są zasadnicze.

Aparat dla dziecka musi posiadać kilka cech: prostota obsługi, intuicyjność autofocusa, łatwe zamknięcie zasilania, łatwy dostęp do złącz USB, AV i slotu na karty pamięci. Warto przemyśleć zakup aparatu o żywej kolorystyce dopasowanej do gustów dziecka. Gabaryty jak najbardziej kieszonkowe. Aparat ma być mały i poręczny.

Z drugiej strony inwestowanie w taki aparat 1000 zł to trochę przerost formy nad treścią. Modele drogie będą z pewnością intuicyjne ale mnogość funkcji i zaawansowanych możliwości może przyprawić o ból głowy dorosłego, a co dopiero małe dziecko?

Między bajki możemy też włożyć mit o trwałości drogiego sprzętu. Na ile znam dzieci aparat będzie pucowany i hołubiony przez 3 m-ce później… no cóż będzie zdecydowanie gorzej, a żaden aparat nie lubi ekstremalnego traktowania. Należy założyć, że sprzęt ten będzie miał przetrwać około 2-3 lat, jeżeli dziecko złapie „bakcyla” i polubi zabawę w fotografię, po tym okresie nadejdzie pora na przesiadkę na bardziej zaawansowany model.

Jakość zdjęć w aparacie dla dziecka ma znaczenie drugorzędne. W większości przypadków zdjęcia i tak będą oglądane na monitorze i telewizorze, a odbitki jeżeli będą robione ich maksymalna wielkość rzadko przekroczy 10x15cm.

Kupowanie aparatu z myślą o okresie dłuższym niż podany prze ze mnie naprawdę mija się z celem 2-3 lata w tej branży to podobnie jak w komputerach epoka.

Moja sugestia na zakup przeznaczyć do 400 zł.

Aparat rodzinny: aby zrozumieć skąd te podejście wyjaśnijmy jedno w każdej rodzinie znajduje się jej mniej zamożna część, którą podświadomie staramy się wspomagać podczas zakupów prezentów dla dorosłych jak i dzieci. To naprawdę nie grzech i nie spowoduje świętego oburzenia, powiedział bym, że to normalne i warto sobie zadać pytanie, czy kupowany przez nas prezent nie będzie pełnił funkcji rodzinnej?

Różnice pomiędzy aparatem rodzinnym, a aparatem dla dziecka to zakres funkcjonalności. Sprzęt dla rodziny musi być bardziej uniwersalny, udostępniać więcej funkcji i możliwości. Warto przemyśleć zakup aparatu z możliwością włączenia funkcji manualnych.

Dostęp do złącz ma drugorzędne znaczenie – rodzice będą pełnili funkcję operatora po zakończeniu sesji zdjęciowej, a wydaje mi się, że dorosły nie powinien mieć większych problemów z delikatnym otwieraniem slotów czy odchylaniem osłon złącz.

Gabaryt staje się mniej istotny – warto przemyśleć zakup większego modelu z większym zoomem.

Kolorystyka sprzętu rodzinnego powinna być bardziej stonowana. Wyobraźmy sobie pana po trzydziestce paradującego z pięknym różowiutkim aparatem a’la Barbie.

Przeciętny okres użytkowania aparatu rodzinnego wydłuża się, tu okres 4-5 lat będzie standardem, stąd zakup aparatu z jak najdłuższą gwarancją i serwisem door –to –door nie jest złym pomysłem.

Jakość zdjęć rośnie na znaczeniu. Warto pomyśleć o większym zoomie i obiektywie szerokokątnym. Ponieważ częściej będą prawdopodobnie robione odbitki należy przyjąć zasadę, że sprzęt taki powinien mieć jak najmniejszy poziom szumów w całym zakresie czułości.

Moja sugestia na zakup przeznaczyć do 800 zł.*

*niniejszy poradnik omówi jedynie pobieżnie różnice ale nie będzie omawiał sugerowanych modeli. W przypadku chęci zakupu takiego aparatu zapraszam do poradnika aparat rodzinny.

Pytanie nr 1 dało odpowiedź: dla 9-latka?

Zastanówmy się nad kolorystyką – zazwyczaj dziewczynki wolą róże, pomarańcze, fiolety i ogólnie żywe kolory, chłopców przyciągają czarne, srebrne, brązowe i inne bardziej stonowane barwy. Ogólnie sugeruję telefon do rodziców lub samej zainteresowanej osóbki z pytaniem jaki kolor lubi – to jeszcze nie zdradzi co będzie prezentem 

W tym miejscu warto przemyśleć zakup pokrowca dopasowanego wyglądem i kolorystyką do gustów małych panów i małych pań. One też są różne. Ponownie różnice w kolorystyce i kształcie – dziewczynki wolą mniejsze pokrowce, pasek na szyję lub ramię jest niezbędny. Chłopcy wolą coś z dodatkowymi kieszonkami, suwaki są wręcz na topie, jeżeli mały klient lubi zieleń dość często kolorystyka militarna pokrowca jest tym co tygrysy lubią najbardziej – pokrowiec w łaty maskujące sam może być całkiem fajnym prezentem 

Obsługa nowych technologii – jeżeli dziecko ma problem z obsługą komórki jak ognia unikajmy aparatów z funkcjami ukrytymi w menu. W efekcie dziecko długo będzie się uczyło nowego sprzętu, a w ekstremalnych przypadkach prezent będzie wręcz zarastał kurzem. Dobrym pomysłem jest zakup aparatu z pokrętłem do wyboru trybu pracy i jak najmniej złożonym menu. Jeżeli będzie ono logicznie ułożone (czyt. nie będzie sytuacji, że dotarcie do wyboru typu programu wymaga wejścia w menu główne i 4 jego zakładki) nie powinno sprawić problemu.

Gdzie dziecko mieszka, a problem akcesorii.
Jeżeli przyszły fotograf mieszka w dużym mieście ten punkt staje się mniej istotny. W innym przypadku dobrze się zastanówmy nad rodzajem zasilania: baterie LR-06 (popularne „paluszki”) może nie są rekordzistami wydajności ale można je dostać wszędzie. Akumulator dedykowany na pewno dłużej „potrzyma”, zrobimy na nim więcej zdjęć ale gdy odmówi współpracy, zaopatrzenie się w zamiennik będzie niekiedy wymagało od rodziców dziecka dalekiej wyprawy do najbliższego dużego miasta w celu jego zakupu.

Podobnie z kartą pamięci. W przypadku małej miejscowości wybierzmy model z zapisem na kartach SD są one bardziej popularne i łatwiejsze do dostania.

Jeżeli już wybieramy model na baterie LR-06 to koniecznie dokupmy ładowarkę z akumulatorami – tu nie warto oszczędzać, zakup szybkiej ładowarki i akumulatorów znanej marki zwróci się dłuższym okresem eksploatacji i większym komfortem. W dłuższej perspektywie tańszą eksploatacją.

2) Mamy odpowiedzi. Na potrzeby tego poradnika przyjąłem, że szukamy aparatu dla dziecka. Tak jak pisałem, aparat rodzinny wymaga innego podejścia i omówienie zakupu takiego aparatu będzie tematem osobnego poradnika, który postaram się opublikować w najbliższej przyszłości.

Podsumujmy ustalenia:
Aparat dla dziecka powinien być:
- prosty w obsłudze,
- warto przemyśleć zakup wersji aparatu w kolorowej obudowie,
- powinien posiadać łatwy dostęp do złącz i slotów,
- system autofocus-a powinien działać intuicyjnie (bez konieczności przyciskania spustu migawki do połowy),
- cena nie powinna przekraczać około 400 zł.
Poniżej zamieszczam omówienie czterech modeli aparatów popularnych, których dostępność nie powinna być ograniczona, a spełniają większość postawionych wyżej warunków: Kodak EasyShare C1013, Olympus FE-20, Nikon Coolpix L20, Samsung Digimax S1070.



Kodak Easyshare C1013

Kodak front

Specyfikacji technicznej nie zamierzam dublować ze strony producenta, szkoda na to czasu i miejsca. Zainteresowanych zapraszam na stronę producenta:www.kodak.pl

Krótka charakterystyka:
Aparat o rozdzielczości 10 megapikseli, obiektyw z trzykrotnym zoomem optycznym i cyfrową stabilizacją obrazu. Wbudowana lampa błyskowa ma zasięg do 3m, choć w przypadku zastosowania zoomu wartość ta spada do 1,7m. Obudowę wykonano z tworzywa sztucznego, które w kilku miejscach pokryte jest zdobieniami imitującymi elementy chromowane. Zasilanie zapewniają dwie baterie LR-06 (zwykłe „paluszki”). Zapis zdjęć na kartach SD/SDHC do pojemności 8GB. Opisany model dysponuje trzema trybami pracy: automat, programy tematyczne, nagrywanie filmów z dźwiękiem (rozdz. do 640x480).

Moja opinia:
Parametry zdecydowanie nie wyróżniają tego modelu. Powiedziałbym nawet, że wręcz odstraszają od niego klientów. W rzeczywistości możliwości tego aparatu powinny zadowolić najmłodszych i trochę starszych, a mniej wymagających użytkowników. Rozdzielczość pozwoli nam wywołać odbitkę do formatu 30x20cm (tu uwaga na proporcję boków, domyślna najwyższa rozdzielczość ma 4:3, a podany przeze mnie format to 3:2, więc jeżeli będziemy chcieli wywołać taką odbitkę należy zaznaczyć aby fotolab nie „wypełniał” zdjęcia i pozostawił białe paski – można je później obciąć lub poprosić o to fotolaborantów dając im na przysłowiowe piwo ;)). Obiektyw z trzykrotnym powiększeniem w większości przypadków znakomicie sprawdzi się w plenerze. W pomieszczeniach połączenie przez producenta ograniczenia trybu automatycznego do zakresu czułości ISO64-160 spowodowało, że aparat ma tendencję do nadużywania lampy błyskowej. Jeżeli już pracujemy w trybie automatycznym w pomieszczeniach, sugeruję dwa rozwiązania: ręczne podbicie czułości do ISO400 lub pracę bez użycia zoomu. W tym drugim przypadku zazwyczaj uzyskamy lepsze zdjęcia. Dla naszych milusińskich dużym plusem aparatu będzie prosty system sterowania i czytelne menu. Warto też włączyć funkcję rozpoznawania twarzy. Dzięki niej portrety robione przez najmłodszych będą zazwyczaj ostre, choć trzeba przyznać, że wymaga to chwili prób aby zaczęło wychodzić.


Kodak góra


Kodak tył

Przełącznik wyboru trybu pracy został umieszczony przez producenta na górnej części obudowy. Podobnie jak przycisk do wyboru trybu pracy lampy błyskowej (błysk automatyczny, błysk wymuszony, błysk z redukcją efektu czerwonych oczu). Na tylnim panelu znajdziemy (od góry): dźwignię zoomu (przyciski W-T), przycisk do kasowania zdjęć (delete), przycisk do obsługi ilości informacji na wyświetlaczu LCD (i), przycisk uruchomienia menu (menu), przycisk trybu przeglądu wykonanych zdjęć (review). Do poruszania się po funkcjach aparatu służy okrągły pierścień wokół przycisku OK. Przycisk share służy do uruchomienia automatycznego przesyłania zdjęć do komputera (uwaga, aby zadziałał musimy zainstalować na komputerze oprogramowanie dostarczone wraz z aparatem) lub drukarki (drukarka musi obsługiwać protokół PTP).
Dużym plusem aparatu jest łatwy dostęp do złącza USB. Niestety wkładanie karty pamięci wymaga otwarcia pokrywy baterii, co zdecydowanie utrudni dziecku wymianę karty w plenerze (istnieje ryzyko, że wypadną baterie). Pewne wątpliwości wzbudza też we mnie sposób zamykania pokrywy baterii. Dorosłemu nie nastręczy to problemów ale dziewięciolatek może mieć z tym kłopot.


Kodak USB


Kodak komora baterii

Przed zamknięciem zatrzasku pokrywy konieczne jest dociśnięcie baterii pokrywą, a to naprawdę może mniej wprawnym palcom dzieci sprawić nie lada trudność.
Przeciętna ilość zdjęć, które wykonamy na komplecie baterii alkaicznych dobrej marki przeznaczonych do urządzeń cyfrowych to około 150. Warto więc zabrać ze sobą w plener jeszcze jeden komplet. Osobiście zalecam stosowanie akumulatorów niklowo-wodorkowych dobrej marki o pojemności 2100 mAh lub większej. Przeciętnie zrobimy na nich do 200 zdjęć.
Autofocus działa dość poprawnie, choć warto zauważyć, że wymaga przyciśnięcia migawki do połowy w celu wyostrzenia. Jeżeli tego nie zrobimy – zdjęcie zostanie zrobione ale będzie nieostre.

W pudełku znajdziemy:
Aparat, kabel USB, skróconą instrukcję obsługi, pasek na nadgarstek.
Mam pretensje do polskiego dystrybutora o nie dostarczanie z aparatem bardziej rozbudowanej instrukcji. Ta w komplecie jest delikatnie mówiąc lakoniczna. Nauczymy się z niej jak włączyć aparat, skorzystać z zoomu, przejrzeć zdjęcia i podłączyć aparat do komputera. Informacji o bardziej zaawansowanych funkcjach radzę nie szukać, bo ich po prostu nie ma. Szkoda, że producent nie dodaje w komplecie kabla AV. Można go dokupić ale jest to dość kosztowny dodatek (ok. 100-150 zł).

Jakość zdjęć:
W plenerze aparat sprawuje się zaskakująco dobrze. W pomieszczeniach – zdecydowanie gorzej. Nadużywanie lampy błyskowej powoduje częsty efekt „krótkiego cienia” (czarne i mało czytelne tło zdjęcia), podbicie czułości powyżej ISO200 wprowadzi nam na zdjęcia „szumy”, które co prawda nie przeszkadzają za nad to do wartości ISO400 ale powyżej niej mogą popsuć zdjęcie. Choć przełączenie aparatu w tryb fotografii czarno-białej lub sepii i włączenie wysokiej czułości może nadać zdjęciu dość ciekawego wyglądu starej fotografii wykonanej na gruboziarnistej błonie fotograficznej.

Jakość wykonania:
Ze względu na cenę wykonanie nie powinno być odbierane jako złe, choć do doskonałości zdecydowanie mu brakuje. W rękach aparat sprawia wrażenie trochę topornego i mamy wrażenie, że za chwilę zacznie trzeszczeć. Moje wątpliwości wzbudziło wykończenie elementów imitacją chromu, prawdopodobnie po dłuższej eksploatacji farba prawdopodobnie zetrze się pozostawiając białe, brzydko wyglądające miejsca. Zastanawiam się również nad żywotnością przełącznika trybu pracy, choć muszę przyznać, że w sklepie nie mieliśmy reklamacji na ten element.

Podsumowanie:
Plusy:
prostota obsługi,
przejrzyste menu,
w pewnych przypadkach (patrz wyżej) zasilanie bateriami LR-06

Minusy:
kiepska praca w pomieszczeniach,
wzbudzająca wątpliwości jakość wykonania obudowy,
zamknięcie pokrywy baterii,
lakoniczna instrukcja obsługi.
przeciętna praca autofocusa


Olympus FE-20


Olympus front

Podobnie jak wyżej po dokładne parametry techniczne odsyłam na stronę producenta.

Krótka charakterystyka:
Aparat posiada matrycę o rozdzielczości 8 megapikseli, obiektyw z trzykrotnym zoomem optycznym i cyfrową stabilizację obrazu. Zasięg lampy wynosi 4m przy zdjęciach bez zoomu i 2m jeżeli zastosujemy zoom. Obudowa wykonana z mieszanych materiałów (front aluminium, tył tworzywo). Zasilanie popularnym akumulatorem dedykowanym LI-42 (więcej w dalszej części artykułu). Zapis zdjęć na kartach xD lub microSD do pojemności 4GB. Aparat dysponuje pięcioma trybami pracy: automatyczny, automatyczny z możliwością zmiany parametrów, programy tematyczne, nagrywanie filmów z dźwiękiem (rozdz. do 640x480), dyktafon (nagranie do 4s jako notatki dźwiękowej do zdjęcia). Olympus jest jedną z niewielu firm, która udziela na aparaty dwuletniej gwarancji. Wysyłka do serwisu i odbiór odbywa się na zasadzie door-to-door.

Moja opinia:
Aparat wyróżniający się na półce w tym segmencie cenowym smukłą obudową i akumulatorem dedykowanym. Spore możliwości konfiguracyjne, menu oparte na piktogramach i wielofunkcyjne przyciski z tyłu obudowy mogą na początku trochę przytłoczyć użytkownika. W przypadku małego dziecka wręcz spowodować strach.


Olympus menu

W praktyce aparat jest stosunkowo prosty w obsłudze jednak zaznajomienie się ze wszystkimi funkcjami dorosłemu zajmie 2-3 dni, dla dziecka może być to wyzwanie na około tydzień. W przypadku tego aparatu polecam wykorzystywanie na początku programów tematycznych. Zdecydowanie ułatwią one uzyskiwanie ładnych zdjęć. Maksymalna wielkość odbitki to 25x18cm. Podobnie jak w przypadku Kodaka maksymalna rozdzielczość to zdjęcie o stosunku boków 4:3 więc również starajmy się zaznaczać w fotolabie tryb zachowania proporcji boków. Trzykrotny zoom podobnie jak w poprzednim modelu rewelacyjnie sprawdzi się w plenerze, w przypadku zdjęć w pomieszczeniach trzeba będzie trochę pokombinować z ustawieniami (m.in. zmienić tryb pracy lampy na błysk dopełniający) ale da się fotografować. Osobiście radzę w pomieszczeniach nie nadużywać zbliżeń.
Duża liczba programów tematycznych w połączeniu z funkcją przewodnika może zdecydowanie ułatwić robienie zdjęć przez najmłodszych. W trybie portretu aparat domyślnie włącza detekcję twarzy co w większości przypadków ułatwi wykonanie ładnego zdjęcia nawet niedoświadczonym użytkownikom.
Producent zdecydował się na stworzenie bardzo smukłej obudowy z jak najmniejszą liczbą wystających elementów. Jak widać na zdjęciach można powiedzieć, że mu się to udało. Minimalizacja liczby przycisków i „wyrzucenie” znacznej ilości funkcji z menu do przycisków na obudowie musiało zaowocować złożoną obsługą.


Olympus góra


Olympus tył

Czarny prostokąt wokół przycisku OK./Func. jest jednocześnie elementem dostępowym do: korekcji ekspozycji, trybu ostrzenia (makro, super makro, normalny), trybu pracy lampy błyskowej i włączenia zdjęć z opóźnieniem. Pewne zamieszanie może spowodować fakt rozbicia menu na dwie sekcje: funkcyjną i globalną.

Pierwsza odpowiada za parametry zdjęcia i włączamy ją w trybie foto/kamera poprzez przycisk OK./func. Nie tracąc z widoku fotografowanej sceny otrzymujemy wówczas dostęp do ustawień rozdzielczości, kompresji, sposobu pomiaru światła, trybu działania autofocusa (centralny, wielopunktowy). Ilość dostępnych ustawień zależy od wybranego trybu pracy.

Druga sekcja daje nam dostęp do wyboru ustawień globalnych. Języka menu, rozdzielczości i kompresji zdjęć, wyboru trybu pracy (automatyczny, automatyczny z możliwością zmiany ustawień, programy tematyczne), włączenia/wyłączenia dźwięków, włączenia/wyłączenia stabilizacji.

Oswojenie się z tym rozwiązaniem wymaga trochę wprawy i czasu. Jednak po dłuższym użytkowaniu zaczyna być całkiem logiczne. Wydaje mi się jednak, że małym fotografom może nastręczyć całkiem sporo kłopotów.
Podobnie jak w przypadku Kodaka dostęp do portu USB jest bardzo prosty. Zdecydowanie lepiej niż u konkurenta rozwiązano kwestię zamykania akumulatora i dostępu do karty pamięci – otwarcie pokrywy w celu włożenia karty nie powoduje ryzyka tego, że akumulator wypadnie. Odpowiada za to blokada, która przytrzymuje akumulator w gnieździe.


Olympus USB


Olympus komora baterii

Ta sama blokada może być jednak wyzwaniem przy próbie wymiany akumulatora przez dziecko. Obsługa tego rozwiązania wymaga trochę wprawy i powinniśmy przećwiczyć tą czynność z naszym milusińskim, jeżeli mamy zamiar wysłać dziecko z aparatem na kolonie lub zieloną szkołę.
Na w pełni naładowanym akumulatorze wykonamy około 200-250 zdjęć. Żywotność wynosi około 400 cykli ładowań, więc daje nam to ponad 80 000 zdjęć przed koniecznością zakupu następnego. Obecnie dostęp do zamienników tego modelu akumulatora nie stanowi problemu gdyż korzystają z niego cztery firmy: Olympus, Nikon, Pentax i Fuji. Koszt zamiennika to około 40-50 zł i dobrym pomysłem jest zaopatrzenie się w niego w momencie zakupu aparatu – pozwoli to na spokojne fotografowanie nawet podczas bardzo długich wypadów w plener.
Pewną wadą jest to, że aby w pełni wykorzystać możliwości aparatu powinniśmy stosować dość drogie i wolne karty xD marki Olympus. W przypadku zastosowania kart microSD nie uzyskamy dostępu do funkcji tworzenia panoram oraz funkcji dość ciekawych przeróbek zdjęć w programie OlympusMaster (do odblokowania tej funkcjonalności wymagane jest podanie nr ser. karty pamięci który wydrukowany jest na pudełku oryginalnych kart Olympusa). Są to efekty dodatkowe, które nie wpływają znacząco na użyteczność aparatu jednak mogą dać sporo frajdy najmłodszym .
Podobnie jak u konkurenta autofocus działa po przyciśnięciu migawki do połowy. Jeżeli aparat nie „złapie” ostrości, nie robi zdjęć. Może to czasem doprowadzić do frustracji nawet dorosłego.

W pudełku znajdziemy:
Aparat, ładowarkę LI-40C, akumulator LI-42, kabel USB, kabel AV, pasek na nadgarstek, instrukcję obsługi, konwerter microSD-xD (pomarańczowy kawałek tworzywa w torebce wraz z instrukcją – NIE WYRZUCAĆ, bo dość ciężko dostępny).

Jakość zdjęć:
W plenerze aparat pracuje znakomicie, pewne zastrzeżenia może budzić troszkę wolny zapis na kartach pamięci ale naszym początkującym fotografom nie powinno sprawić to większych problemów. W pomieszczeniach warto włączyć program Impreza lub Muzeum, choć w tym drugim przypadku fotografujemy bez lampy błyskowej – raczej nie jest to zalecany tryb dla dziecka, wymaga wprawy. Przy użytkowaniu lampy błyskowej w dużych halach i na koncertach radzę nie używać zoomu. Jeżeli już musimy przybliżyć to – wyłączyć lampę i szukać podpórki dla aparatu.

Jakość wykonania:
W ręce aparat sprawia solidne wrażenie. Dobrej jakości tworzywo i brak elementów wystających daje poczucie trwałości. Podobnie jak w Kodaku mam zastrzeżenia do elementów imitujących chrom – obawiam się, że po dłuższym użytkowaniu po prostu się zetrze farba.

Podsumowanie:

Plusy:
bogactwo funkcji,
dobre wyposażenie,
świetny program OlympusMaster
2 lata gwarancji

Minusy:
złożona obsługa,
skomplikowane menu,
karty pamięci xD jeżeli chcemy skorzystać z wszystkich funkcji aparatu
działanie autofocusa


Nikon Coolpix L20


Nikon front

Specyfikacja techniczna modelu.

Krótka charakterystyka:
Model posiada matrycę o rozdzielczości 10 megapikseli. Obiektyw z 3,6-krotnym zoomem optycznym wspomaganym przez cyfrową stabilizację obrazu. Zasięg lampy wynosi około 3m bez zoomu i około 1,2m z zastosowaniem najdłuższej ogniskowej obiektywu. Obudowa wykonana jest z tworzywa sztucznego. W niektórych miejscach zdobiona wstawkami imitującymi chrom (podobnie jak w poprzednich modelach wzbudza to moje zastrzeżenia). Model dostępny jest w dwóch wersjach kolorystycznych: ciemnoczerwonej i czarnej. Zasilanie aparatu zapewniają 2 baterie LR-06 (producent przewidział możliwość zasilania tego modelu z baterii alkaicznych, litowych oraz z akumulatorów niklowo-wodorkowych – szerzej w dalszej części). Zapis zdjęć i filmów realizowany jest na kartach SD/SDHC do pojemności 16GB. Aparat dysponuje czteroma trybami pracy: łatwa automatyka, programy tematyczne, nagrywanie filmów z dźwiękiem, automatyczny z możliwością zmiany części ustawień.

Moja opinia:
Obsługa aparatu oparta jest na wyborze trybu z menu, poprzez wielokrotne naciśnięcie jednego przycisku lub przez wejście w menu wyboru przyciskiem „mode” (oznaczony opisem: scene, piktogramem kamery i zielonym piktogramem aparatu) i obsługę z poziomu „pada” umieszczonego wokół przycisku OK.


Nikon góra

Producent bardzo starał się ułatwić życie fotografującemu stąd znajdziemy aż 2 sposoby zapobiegania „poruszonym” zdjęciom: cyfrową stabilizację obrazu oraz system BBS, który z kilku zdjęć wybierze to najostrzejsze. Niestety mam dziwne wrażenie, że obydwa systemy dość drastycznie wpływają na wzrost poziomu szumów (w szczególności gdy robimy zdjęcia w pomieszczeniach). Dla naszych małych fotografów nie powinno to być jednak aż tak dużym kłopotem. Z ułatwień mamy również system informujący o poruszonym ujęciu (aparat proponuje najczęściej usunięcie takiego zdjęcia zaraz po jego wykonaniu), system wykrywania i zapobiegania mrugnięciom i wykrywanie twarzy. Trzeba przyznać, że o ile dorosły byłby średnio zadowolony z jakości zdjęć o tyle wszystkie te ułatwienia najmłodszym pomogą wykonać „ostre” fotografie, a portrety będą raczej prawidłowo naświetlone. Do znacznych ułatwień należy również system łatwej automatyki. W tym trybie aparat dobiera nie tylko czułość, czas otwarcia migawki i inne parametry ale również stara się dopasować do sceny najlepiej pasujący z programów tematycznych.


Nikon tył


Nikon menu

Obsługa aparatu może początkowo przytłoczyć mnogością funkcji, które możliwe są do włączenia, wyłączenia i regulacji. Na szczęście menu uruchamiane jest oddzielnym przyciskiem niż tryb wyboru pracy. W efekcie jeżeli już ustawimy aparat i wręczymy go małemu fotografowi raczej nie powinno być problemów z tym, że jakieś funkcje przestawiły się przez przypadek. W szczególności tryb łatwej automatyki zapobiega takim niespodziankom.
W trybie automatycznym aparat umożliwia nam korygowanie czasu naświetlania, trybu pracy lampy błyskowej, trybu ostrzenia (makro, normalny), systemu pomiaru światła i punktu ostrzenia (wielosegmentowy, centralny i detekcja twarzy), czułości ISO (zakres od ISO64-1600). Jak widać trochę tego jest.
Miłym zaskoczeniem był fakt obsługi przez aparat baterii litowych i specjalnego trybu pracy na akumulatorach niklowo-wodorkowych. W pierwszym przypadku oznacza to, że korzystając z drogich baterii litowych (cena około 30zł za 2 szt.) w pełni wykorzystamy ich potencjał (do 600 zdjęć na jednym komplecie i wyższa tolerancja na niskie temperatury). W drugim przypadku oznacza prawidłowe rozpoznawanie stopnia naładowania akumulatorów (różnica napięć pomiędzy baterią a akumulatorem wynosi 0,3 V, powoduje to, że część aparatów sygnalizuje rozładowanie akumulatora gdy w rzeczywistości jest on jeszcze w 1/3 naładowany).
Dostęp do gniazda USB jest osłonięty gumową klapką. Z jednej strony zabezpiecza to gniazdo przed niepożądanymi paprochami i brudami ale z drugiej troszeczkę utrudnia dostęp do niego.


Nikon USB

Podobnie jak w Kodaku zamykanie komory baterii może sprawić najmłodszym kłopoty.


Nikon komora baterii

Ponieważ slot karty pamięci znajduje tuż przy komorze baterii wymiana karty w plenerze również może nastręczyć pewnych problemów.
Do zalet można zaliczyć duży 3’’ wyświetlacz. Szkoda tylko, że producent nie zastosował panelu LCD o wyższej rozdzielczości, 230 tys. punktów na tak dużym panelu to trochę za mało.
Maksymalna rozdzielczość aparatu pozwala na wydruk odbitek 20x30cm z zastrzeżeniem, że podobnie jak u konkurentów stosunek boków matrycy wynosi 4:3, więc przy tak dużych wydrukach lepiej zaznaczyć w labie zachowanie proporcji boków (patrz porada z opisu Kodaka).
Autofocus aparatu rzadko sprawia problemy. W 9/10 przypadków jeżeli naciśniemy spust migawki do końca najpierw złapie ostrość dopiero wykona zdjęcie. Fakt, że zdarzało mu się w ten sposób łapać ostrość niezupełnie tam gdzie powinien ale coś na zdjęciu było ostre .

W pudełku znajdziemy:
Aparat, kabel USB, pasek na nadgarstek, 2 baterie alkaiczne, instrukcję obsługi. W niektórych sklepach można jeszcze zapytać się czy nie dołożą podręcznika Nikona „Kadruj z głową”, który opisuje podstawy fotografii i może być fajnym uzupełnieniem prezentu. Podobnie jak w przypadku Kodaka – szkoda, że producent nie zdecydował się na dołożenie kabla AV. Koszt zakupu to około 100 zł więc 25% wartości aparatu. Wątpię aby wiele osób zdecydowało się na ten krok.

Jakość zdjęć:
W plenerze znakomita, w pomieszczeniach powiedzieć słaba to trochę za mało. Robienie zdjęć bez lampy błyskowej powoduje bardzo silne szumy, a jej użycie powoduje konieczność pracy na szerokim kącie (bez użycia zoomu), jednocześnie wymagając bardzo bliskiego podejścia do obiektu. Można próbować eksperymentować z niskimi czułościami i wyłączeniem lampy błyskowej ale o zdjęciach „z ręki” w takim przypadku raczej możemy zapomnieć.

Jakość wykonania:
Aparat sprawia solidne wrażenie. Widać staranność wykończenia. Miła dla oka obłość obudowy i wysoka ergonomia chwytu są dużymi plusami. Wątpliwości wzbudzają chromowe wykończenia i nadruki opisów na obudowie – zarówno jedne jak i drugie z czasem się zetrą.

Podsumowanie:
Plusy:
bardzo dużo funkcji ułatwiających fotografowanie
duże bogactwo źródeł zasilania,
prostota obsługi w trybie „Łatwa automatyka”
duży wyświetlacz LCD

Minusy:
zła jakość zdjęć w pomieszczeniach,
mało intuicyjne menu
zamknięcie komory baterii

Samsung Digimax 1070


Samsung front

Specyfikacja: www.samsung.pl

Krótka charakterystyka:
Maksymalna rozdzielczość tego modelu to 10 megapikseli. Obiektyw z trzykrotnym zoomem optycznym wspomaganym przez cyfrową stabilizację obrazu. Zasięg lampy wynosi około 2,5m na szerokim kącie i około 1,5m przy zastosowaniu zoomu. Zakres czułości ISO od 80 do 1600 nie powala, choć dla tego segmentu jest standardem. Na uwagę zasługuje dostęp do trybu manualnego (pełen zakres czasów i trzy pozycje przesłony). Obudowa wykonana z plastiku, który na pierwszy rzut oka wygląda trochę tandetnie. Warto zauważyć, że model dostępny jest w trzech kolorach: czarnym, srebrnym i różowym. Aparat posiada 6 trybów pracy: automatyczny, automatyczny z możliwością zmiany parametrów, manualny, programy tematyczne, nagrywanie filmów z dźwiękiem, dyktafon. Funkcja dyktafonu pozwala zapisać do 10 godzin dźwięku (lub do pojemności karty). Aparat pozwala także na dodanie notatki głosowej do zdjęcia.
Zapis zdjęć odbywa się na karcie SD/SDHC. S1070 obsługuje karty do pojemności 8GB. Pozwala to na zapis około 2 tys. zdjęć o najwyższych możliwych parametrach lub blisko 50 min filmu o rozdzielczości 640x480. Zasilanie zapewniają 2 baterie LR-06 z opcją skorzystania z akumulatorów Ni-MH (w menu udostępniona jest funkcja wyboru źródła zasilania).


Moja opinia:
Wybór podstawowego trybu pracy wykonujemy przy pomocy pokrętła umieszczonego na górnej części obudowy. To rozwiązanie pozwala na szybkie sterowanie aparatem bez konieczności wchodzenia do menu. Z drugiej strony dość łatwo zapomnieć o tym, że przestawiliśmy tryb pracy i wówczas efekty zdjęciowe mogą nieco zaskoczyć. Menu niestety do najbardziej przejrzystych nie należy. Nie poprawia tego fakt podzielenia dostępu do menu aż na 3 przyciski: E, Fn, i Menu/OK.


Samsung góra


Samsung tył

Sytuację ratuje wyposażenie aparatu w przewodnik, który pozwoli na stosunkowo łatwe ustawienie aparatu do zastanej sytuacji, która sprawia problemy fotografującemu. Przyciski dostępne z poziomu obudowy (bez koniczności wchodzenia do menu) pozwalają na ustawienie trybu pracy lampy błyskowej, trybu autofocusa (makro, normalny), przycisk opóźnienia wykonania zdjęcia, włączenie/wyłączenie funkcji detekcji twarzy. Dla bardziej doświadczonych fotoamatorów aparat będzie bardzo miłym zaskoczeniem pod względem konfiguracyjnym, jednak u dziecka może to spowodować zagubienie.
Pewne wątpliwości wzbudza nagrywanie filmów . Aparat po około 3 min nagrywania zaczyna „rwać” filmy i w ekstremalnych przypadkach (wolna karta pamięci) może nawet samoczynnie zakończyć nagrywanie, co trochę przeczy zapewnieniom producenta o możliwości nagrywania filmów do pojemności karty. Muszę jednak przyznać, że jakość filmów bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła.
Podobnie jak w Kodaku i Nikonie zamknięcie komory baterii może sprawić kłopoty w mniej wprawnych rękach. Złącze USB i slot kart pamięci osłonięte są przy pomocy plastikowych zatyczek, które przymocowane są do aparatu gumowymi zawiasami, co wzbudza pewne wątpliwości jeżeli chodzi o trwałość. Dziecko może też mieć pewne problemy z dostępem do tych miejsc.


Samsung USB


Samsung slot SD


Samsung komora baterii

Poważne zastrzeżenia wzbudza praca autofocusa w słabym oświetleniu. Bardzo często aparat po prostu nie chciał wykonać zdjęcia informując o „zbyt słabym oświetleniu”. W dobrym oświetleniu praca systemu automatycznego ostrzenia nie wzbudza obiekcji. Aparat wyostrza prawidłowo i szybko, jednak w każdym z przypadków wymaga naciśnięcia spustu migawki do połowy. Podsumowując, aparat wydaje się mieszanką prostoty i złożoności. Z jednej strony mamy do czynienia z prostym sposobem wyboru trybu pracy i przewodnikiem ułatwiającym szybką konfigurację aparatu. Z drugiej nadmiar możliwych ustawień może spowodować zagubienie. Gdzie jest dana funkcja? Co zmieniłem, że aparat nie robi takich zdjęć jak powinien? Doświadczony użytkownik nie będzie miał z tym kłopotu ale dziecko… raczej tak.

W pudełku znajdziemy:
Aparat, kabel USB, pasek na nadgarstek, 2 baterie alkaiczne, płytę z instrukcją obsługi i oprogramowaniem. Brak kabla AV i jakiejkolwiek drukowanej wersji instrukcji.

Jakość zdjęć:
W plenerze więcej niż bardzo dobre, w słabym oświetleniu (pokój z zapaloną lampką nocną, sala restauracji z palącymi się świecami itp.) w sposób normalny praktycznie nie da się robić zdjęć. Ustawienia manualne pozwalają jednak na wykonywanie zdjęć w sytuacjach gdy inne aparaty kompaktowe odmawiają pracy. W moim odczuciu lepiej nie przekraczać czułości ISO 200, a aparat lubi automatycznie podbijać ją do wyższych wartości (ISO400-800), co powoduje gwałtowny wzrost szumów.

Jakość wykonania:
Na pierwszy rzut oka aparat sprawia wrażenie trochę tandetnie wykonanego. Przy bliższym poznaniu wrażenie to zanika. Plastik obudowy jest dobrze wykończony. Części sprawiają wrażenie solidnie osadzonych. Tworzywo jest barwione w głębi więc nie ma ryzyka starcia farby jak w modelach konkurencyjnych. Dużym plusem jest jasny wyświetlacz, który nawet w ostrym świetle dość przyzwoicie spełniał swoje zadanie, choć do ideału duuuużo brakuje.

Podsumowanie:
Plusy:
duże możliwości konfiguracyjne,
możliwość wyboru źródła zasilania,
jasny wyświetlacz,
dobra jakość zdjęć w plenerze,

Wady:
tragiczny system pomiaru ostrości w słabym oświetleniu.
bardzo skomplikowane menu,
zamknięcie komory baterii,

3)Podsumowując można stwierdzić, że żaden z aparatów nie jest doskonały. Bogactwo możliwości najczęściej idzie w parze z dość skomplikowanym układem menu. Te prostsze z kolei mają gorszą jakość zdjęć. Najbliżej do ideału zbliżył się chyba Olympus. Jednak specyficzne rozwiązania menu, akumulator dedykowany i nietypowe karty pamięci powodują, że nie jest to aparat dla każdego. Osobiście sądzę, że najmniej problemów w obsłudze będzie sprawiał Kodak. Fakt - jest w sumie najmniej solidnie wykonany ale zdecydowanie rekompensuje się całkiem przyzwoitą jakością zdjęć w plenerze, niezłym oprogramowaniem do katalogowania i edycji zdjęć. Na drugim miejscu jako aparat dla dziecka umieściłbym Nikona. Aparat robi chyba najsłabsze zdjęcia z całej czwórki jednak prostotą obsługi i bardzo dużą niezawodnością działania autofocusa zdecydowanie się rekompensuje.

Olympus i Samsung są raczej aparatami przeznaczonymi dla bardziej doświadczonych użytkowników lub mogą być doskonałym prezentem dla 12-14 latka, bo gdy damy je dziewięciolatkowi prawdopodobnie skończy się to przerażeniem i zniechęceniem do fotografii. Każdy z w/w wymienionych aparatów jest dostępny w większych sieciach sprzedaży. ceny w Internecie wahają się od 300 do 400 zł w zależności od sklepu i modelu. Który kupić? Tu niestety musicie odpowiedzieć sobie sami. Weźcie pod uwagę pytania, które podałem na początku. Zastanówcie się spokojnie i podejmijcie decyzję. Pamiętajcie, że nie kupujecie aparatu dla siebie tylko dla dziecka, a ono na pewne rzeczy patrzy inaczej i inaczej je obsługuje.


Na koniec parę słów o samym porównaniu. Na pewno nie ma tutaj wszystkich modeli, które dostępne są na polskim rynku w tym segmencie cenowym. Na pewno część z Was stwierdzi, że ten opis jest niedostateczny, a może nawet potraktuje go jako wyssany z palca. Pamiętajcie jednak, że celem miało być przybliżenie tematu jak wybrać aparat dla dziecka, jakie cechy trzeba brać pod uwagę i jaki je oceniać. Mam nadzieję, że ten cel został zrealizowany. Oczywiście zapraszam do komentowania.

sobota, 23 maja 2009

O edukacji ciąg dalszy...

Podczas przerwy w pracy (taaak nam sprzedawcom nawet coś takiego przysługuje :)) przeglądałem Gazetę Wyborczą z 22.05.2009 i natrafiłem na ciekawy artykuł, który dość dobrze obrazuje polskie realia i sposób myślenia.
NIK kontroluje, wskazuje braki, tworzona jest następna spec komisja... heh... ręce opadają. Rolą państwa jest stworzenie przejrzystego i sprawnie działającego aparatu prawnego, utrzymanie sił obronnych i reprezentacja interesów obywateli za granicą. Szkolnictwo dla dorosłych zostawmy w spokoju. Jeżeli już MEN ma coś zrobić niech rozpocznie długoterminowe monitorowanie rynku pracy i już mniej więcej w połowie nauki w gimnazjum zacznie wskazywać młodym ludziom branże z przyszłością. Nich w ramach obowiązkowego wreszcie przedmiotu - ekonomika - rozpocznie się kształcenie młodych ludzi z podstaw działania rynku pracy i finansów. Jeżeli młodzi ludzie będą wiedzieli, że w danej branży pracy nie znajdą - to jestem bardziej niż pewien, że kształcenia w tym kierunku nie podejmą. W efekcie utrzymywanie przez dyrekcje szkół kierunków, które nie cieszą się popularnością (w przedstawionym przeze mnie przykładzie czyt. kierunków nie mających przyszłości) będzie nieopłacalne.

Ale w naszym kraju jak zwykle za wszystko należy zabrać się centralnie... czyli od drugiej strony. Cóż z tego, że utworzymy kierunki przyszłościowe jeżeli nie będzie na nie chętnych?

W zlinkowanym przeze mnie skrócie z WP nie ma jednej "genialnej" myśli redaktora/ki piszącego ten artykuł - mianowicie wnioski podobno są takie, że powinniśmy kształcić się wielostronnie. Ja wiem jedno - specjalista od wszystkiego jest specjalistą od niczego. Powyżej napisałem, że monitorowanie rynku pracy musi być długoterminowe (a właściwie ciągłe) gdyż czasowe naloty i gwałtowne zmiany niczego nie dadzą. Za nim wykształcimy specjalistę, którego poszukiwano w momencie rozpoczęcia przez niego nauki będzie już za późno i zasili on najprawdopodobniej szeregi bezrobotnych. Ciągłe monitorowanie pozwoli ze znacznym prawdopodobieństwem wcześniej wykryć trendy panujące na rynku pracy i nakierować młodych ludzi na kształcenie w odpowiednich kierunkach.

Co do zdawalności - ciekawy jestem czy Pan/Pani redaktor łaskawie zastanowił/a się nad faktem, że około 70% uczniów tych szkół stanowią ludzie pracujący, którzy muszą dzielić swój czas pomiędzy pracę i naukę, a poziom zdawalności wskazuje tylko na fakt, że te szkoły jednak wymagają pewnej wiedzy i umiejętności i chwała im za to.

Podsumowując: Zmiany powinny zostać przeprowadzone ale w inny sposób. Zmiany muszą zajść w mentalności ludzi. Państwo nie jest od układania nam życia. Może co najwyżej wskazać nam możliwe rozwiązania, a jeżeli za nadto nie będzie się wtrącać to życie ułożymy sobie sami. Po raz kolejny widać pomysły powrotu do gospodarki centralnie sterowanej.

Miejmy nadzieję, że wreszcie pojawi się rząd, który od takich pomysłów będzie się trzymał z daleka - szkoda tylko, że partia, która ma program najbardziej zbliżony do głoszonych przeze mnie poglądów odwołuje się do Boga, nawołuje do antysemityzmu i jest przeciwniczką polskiego członkostwa w EU. Ponieważ z powodów wymienionych powyżej UPR odpada z moich typów wyborczych, a rządami Platformy Obywatelskiej jestem co raz mocniej rozczarowany może poradzicie jakieś Wasze typy polityczne?

Na koniec chciałem przywitać dwóch nowych czytelników: Papa Reksona i Adalberta. Oczywiście życzę przyjemnej lektury i zapraszam do komentowania.

czwartek, 21 maja 2009

Edukacja...

Jedna z moich czytelniczek poruszyła ciekawy temat. Poziom edukacji dzisiejszej młodzieży. Problem, który wydawałoby się w kraju "na dorobku" istnieć nie powinien, bo przecież każdy ma świadomość, że wiedza i umiejętności są podstawą uzyskania godziwych dochodów, a tym samym przyzwoitego poziomu życia. Ładny frazes?
Jak więc wygląda to naprawdę?
Przede wszystkim w Polsce istnieje niepisany przymus uczenia się (choć oficjalnie obowiązek szkolny kończy się po skończeniu przez delikwenta/kę gimnazjum), bo "co powiedzą sąsiedzi jeżeli Jaś nie pójdzie do liceum, a później na studia?"... Podstawowy błąd logiczny w myśleniu rodziców przekłada się niestety na życie Jasia, który nauką zainteresowany nie jest... W szkole natomiast błąd ten jest powielany w inny sposób. Przypuszczam, że funkcjonuje tu zasada "excel'a" jak to nazywam, tzn. ktoś w kuratorium monitoruje poziom zdawalności w szkołach, a oprócz tego nauczyciel jest poddawany presji ze strony dyrekcji i rodziców:

Opcja pierwsza: "Panie X, wyniki klasy Y z Pana przedmiotu są zatrważające. Rodzice skarżą się, że nie ma Pan odpowiedniego podejścia do dzieci i nie umie Pan z dziećmi pracować. Po za tym kuratorium przysłało pismo w którym wyraża swoje obawy co do Pana kompetencji ze względu na w/w wyniki..."

Opcja druga: "Panie Dyrektorze Pan X to się znęca nad naszymi dziećmi, tłumaczy niezrozumiale, krzyczy i wyżywa się na nich..."

Oczywiście takich hipotetycznych zdanek można prawdopodobnie wyobrazić sobie więcej. W efekcie nauczyciele, którym chce się wymagać i pracować po prostu "gaszeni" przez środowisko. Istnieje także problem innej grupy "nauczycieli". Są to ludzie, którzy do szkolnictwa trafili przez własną pomyłkę lub wygodnictwo. W tą grupę można też wliczyć tych, którzy "wypaleni" kolejnymi "dywanikami" u dyrektora/ki po prostu przyjęli postawę podobną do kolegów. Polega ona na premiowaniu lizusów i dzieci lokalnych prominentów. Patrzenia na swoich wychowanków nie przez pryzmat ich umiejętności i wiedzy, a przez pryzmat korzyści lub ich braku. W efekcie nieuk i leń będący potomkiem prominenta w większości placówek ma zapewnione przepychanie na siłę z klasy do klasy, bo inaczej rodzic nie zapewni wyposażenia kolejnej pracowni lub zacznie "utrudniać" życie dyrektorstwu.

Mamy z grubsza powody kadrowe opisane. Jednak bolączką polskiej szkoły są nie tylko one. Dzisiejsze programy nauczania nie dość, że nie są realizowane do końca, ("bo nie starcza czasu" ale wyjazd na "zieloną szkołę" w większości miast jest już standardem) to jeszcze nijak się mają do dzisiejszych realiów i młodego pokolenia. Literatura przerabiana w szkole podstawowej i w gimnazjum jest po prostu nudna dla nastolatka, a na lekcjach matematyki każą mu się uczyć abstrakcyjnych pojęć na jeszcze bardziej abstrakcyjnych przykładach. Podręcznik historii i geografii dla uczniów klasy szóstej został chyba napisany przez absolwenta tejże klasy. Chaos w tematach i pobieżność omówień przy jednoczesnym odwołaniu się w tekście do nieomówionych problemów powoduje, że uczeń najczęściej głupieje. Wiem, że każdy Polak powinien poznać kanon naszej literatury: Reja, listy do Marysieńki, Mickiewicza, Słowackiego, Prusa, Reymonta... itd. Tylko, że przeciętny czternastolatek na ten kanon po prostu nie chce spojrzeć. Więc może odwróćmy role? Może niech to uczniowie wybiorą swój kanon? Kanon, który będą chcieli czytać, który spowoduje, że "zarwą" noc, bo chcieli doczytać co było w kolejnym rozdziale? Zaraz usłyszę, że przecież polska literatura upadła... Hmm... czy aby na pewno? Ja znam głównie fantasy ale polecam kilka pozycji: "Dzikie pola" Jacka Komudy, "Achaja" Ziemkiewicza, "Siewca wiatru" Marii L. Kossakowskiej, sagę wiedźmińską Andrzeja Sapkowskiego. To tylko kilka ale w każdej z nich znajdziemy sporo do analizy i omówień, a zapewne i naprawdę całkiem niezłą stylistykę (to ostatnie w szczególności u Ziemkiewicza). Większość z autorów, których wymieniłem to ludzie po studiach, mający gruntowną wiedzę o czasach o których piszą (głównie Komuda, choć felietony Ziemkiewicza i Sapkowskiego też warte są uwagi). To tylko jeden gatunek literacki i naprawdę zaledwie kilka pozycji... W literaturze współczesnej naprawdę sporo można znaleźć podobnych pereł. Zalety tego będą takie, że uczniowie zaczną wreszcie uczestniczyć w lekcji. Tylko jeden mały problem... Nauczyciele musieliby się wysilić i też zapoznać się z nowym kanonem, a nie daj Panie Boże mogło by się okazać, że wychowankowie mogli by być lepiej oczytani od wychowawcy i co by było?
Matematyka to osobny problem tłumaczenia na jabłuszkach i wisienkach są delikatnie mówiąc oderwane od rzeczywistości, a może by tak Pan/Pani nauczyciel się wysilił i wyszedł z dziećmi w plener i pokazał jak przy pomocy wzoru geometrycznego można obliczyć powierzchnię boiska? Jak przy pomocy znienawidzonej matmy wyliczyć ile farby potrzeba na pomalowanie mojego pokoju? I znów to wymaga kreatywności.

Żeby nie było, że czepiam się tylko nauczycieli weźmy się za rodziców. Wiem, że dla większości normalnych ludzi ich latorośle są "oczkiem w głowie" choć sami rzadko się do tego przyznają (ja również). Jest to normalne. Problem polega na tym, że jestem przeciwnikiem tzw. bezstresowego wychowania. Wychodzę z założenia, że 4 litery to nie szklanka i się nie zbije. Dziecko jak każdy osobnik ludzki dąży do realizacji swoich celów i pomysłów, które niestety nie zawsze są najlepsze. Wyrażane przez młodego człowieka zdania i poglądy są w pewnej części godne zauważenia. Jest jednak grupa poglądów, które należy mu wybić z głowy i w tym momencie wchodzi rola perswazji słownej, rozmów dyskusji i ewentualnie kar, jeżeli powyższe nie skutkują. Jeżeli kary cielesne są faktycznie ostatnią instancją i nie są nadużywane wszystko jest w porządku (a tak jest w większości normalnych domów). Oczywiście zdarzają się patologie i trzeba z nimi walczyć ale to już osobny temat. Do czego zmierzam tym przydługim wstępem? Otóż kochani rodzice często idealizują swoje pociechy i w konfrontacji z systemem edukacji ewidentnie niesłusznie biorą ich stronę. Dążenie do przejęcia przez rodziców roli wychowawczej doprowadziło do ewidentnego nadwyrężenia pozycji nauczyciela, a kolejne ustawy ochronne dla dzieci powodują, że dochodzi do patologii w stylu "nauczyciel z kubłem od śmieci na głowie". Należy sobie wyraźnie powiedzieć, że edukacja nie jest obowiązkiem, a przywilejem. Jeżeli dany osobnik nie potrafi z tegoż przywileju korzystać należy osobnika tego przywileju pozbawić, wraz ze wszystkimi konsekwencjami. Warto też zauważyć, że role wychowania społecznego i nauki funkcjonowania w społeczeństwie należy podzielić po między szkołę, a rodziców, jednak wymaganie aby szkoła nauczyła podstawowych "poproszę, proszę, dziękuję, itd." jest delikatnie mówiąc przegięciem.
Obecny system edukacji jak widać ma poważne problemy kadrowe, organizacyjne i definicyjne (jaka jest rola szkoły w dzisiejszym świecie?). Lata zaniedbań, niedofinansowania i lekceważenia właśnie zaczynają zbierać pokłosie. Czy w takiej sytuacji obecny system oparty o darmowe szkolnictwo ma rację bytu? Przy obecnym stanie dochodów państwa - zdecydowanie nie. Polski nie stać na utrzymywanie całego systemu edukacyjnego. Możemy mówić o ideałach i idealizować ale skończy się to jeszcze gorszymi wynikami niż obecne. Wiem, że w przypadku wprowadzenia opłat za szkolnictwo średnie i wyższe możemy zapomnieć o tzw. równych szansach - tylko czy w tej chwili one na pewno są równe? Czy szkoła prywatna do której chodzą dzieci zamożnego jest równa szkole publicznej? Czy szkoła publiczna w dużym mieście z bogatym samorządem jest równa tej z Koziej Wólki? Może czas pomyśleć o prywatyzacji, o szkołach społecznych (swoją drogą odpowiednia ustawa jest tylko kuratoria jak zwykle "ułatwiają", bo nie mają pełnej kontroli nad takimi placówkami)?
W efekcie dzisiejszy budżet szkolnictwa zostanie przeznaczony na dofinansowanie szkół podstawowych i gimnazjów, a szkoły średnie i wyższe zaczną funkcjonować na prawach wolnego rynku. W 99% przypadków oznaczać to będzie wyższy poziom kadry i lepiej wyposażone placówki edukacyjne. Wiem, że część osób nie będzie stać na to aby wysłać dzieci do szkoły ale jeżeli wraz z tym wprowadzimy odpowiednie przepisy ułatwiające zatrudnianie młodocianych i promujące pracę wśród młodzieży i pracodawców może się okazać, że wcale nie jest tak tragicznie jak nam się wydawało. Co istotne, usługa lub produkt, za który musimy zapłacić jest przez nas bardziej szanowany niż coś co jest widziane jako obowiązek, choć w rzeczywistości jest przywilejem ale tu znowu kłaniają się zaniedbania w edukacji społecznej i politycznej społeczeństwa.
Podsumowując podobnie jak służba zdrowia i system ubezpieczeń społecznych również edukacja przeżywa kryzys. I podobnie jak w tamtych przypadkach tak samo i tutaj jedyny ratunek widzę w prywatyzacji tegoż sektora gospodarki z zachowaniem kontrolnej roli ministerstwa edukacji.
W moich oczach Polacy nie są głupim narodem jednak system, w którym żyją premiuje marazm i "nie wychylanie się" przed szereg. Jeżeli Polakowi należy się darmowa służba zdrowia to najczęściej trzeba go zmuszać aby zrobił badania kontrolne czy dbał o swoje zdrowie, bo nie zna realnych kosztów usług medycznych. Jeżeli zaś mu ją zabrać i zmusić do samodzielnego ubezpieczania będzie musiał przeanalizować i sam stwierdzi, że zdecydowanie taniej jest zapobiegać niż leczyć. Podobnie jest z edukacją, systemem oszczędzania na poczet potomków itd.
Wiem, że część ludzi przejadłaby, to co by dostali ale jeżeli państwo przestałoby wreszcie prowadzić za rączkę... wówczas w końcu by się nauczyli rozsądku. Nauka ta byłaby bolesna ale koniec końców zdrowsza dla całego społeczeństwa.
Jeżeli nie wierzycie temu co piszę sprawdźcie ile w przeciągu roku odprowadzacie na ubezpieczenia (PIT-37 może być pomocny), pomnóżcie to razy dwa (bo drugie tyle odprowadza pracodawca), do tego dodajcie różnicę pomiędzy rzeczywistą składką emerytalną (znów PIT-37 i znów razy dwa z tego samego powodu co wyżej), a kwotą która wpływa na IKE. Ile wyszło? Ooo... No właśnie. Państwo opiekuńcze, którym nieudolnie próbuje być RP nigdy nie wydaje pieniędzy racjonalnie. Na tym polega paradoks. Chcemy bezpieczeństwa, a tak naprawdę w zamian otrzymujemy jego namiastkę i zdecydowanie za wysokie podatki ukryte. Mówiąc szczerze, jestem w stanie zaakceptować nawet 30% podatek o ile na tym podatku się skończy, a państwo przestanie mi głębiej zaglądać do kieszeni.

środa, 20 maja 2009

Pomysł...

Ostatnio co raz bardziej mam dość swojej pracy. Zastanawiałem się co mi w niej najbardziej nie odpowiada. Doszedłem do ciekawych wniosków.
Nawiązując do poprzedniego wpisu wiemy już jak funkcjonuje sprzedaż w większości sklepów. Zastanówmy się czy na obecnym rynku jest praca dla INDYWIDUALNEGO DORADCY KLIENTA?

Któż to taki?
Zazwyczaj gdy idziemy do sklepu spotykamy tam sprzedawców-doradców. Oni sprzedają nam to co tak naprawdę jest opłacalne dla sklepu. Często można się też spotkać z sytuacją gdy po prostu chcemy zasięgnąć porady, obejrzeć interesujący nas produkt, a zakupu dokonać w internecie. W masie produktów czujemy się ewidentnie zagubieni. Czasem gdy jest ciekawa akcja promocyjna okazuje się, że po prostu klient bardzo długo czeka na obsługę, bo sprzedawców jest po prostu za mało. Tu pojawia się wymyślony przez ze mnie zawód: doradcy indywidualnego.
To człowiek znający się na danej branży. Orientujący się w trendach cenowych i nowinkach technologicznych, który za opłatą oddaje swój czas tylko jednemu klientowi. Osoba taka nie powiązana z konkretną placówką handlową nie patrzy przez pryzmat obrotów placówki, czy też jej zysków. Jej nadrzędnym celem jest zadowolenie klienta. W zamian za niewielką opłatę klient ma pewność, że jego dobro będzie nadrzędnym parametrem przy zakupie produktu. Jeżeli zakup zostałby przeprowadzony w sklepie stacjonarnym doradca na miejscu dokonywałby konfiguracji sprzętu i przeprowadzał krótkie szkolenie z obsługi danego produktu. W przypadku wątpliwości zawsze mógłby służyć poradą i wsparciem dla swoich klientów.
Kolejnym elementem, który mógłby załatwiać doradca klienta były by reklamacje. Jako osoba znająca procedury i przepisy prawa handlowego doradca mógłby w sposób znacznie bardziej skuteczny dochodzić praw klienta i pilnować terminów załatwienia reklamacji.

Przewidywany koszt takiej obsługi wynosiłby ok. 20 zł za pierwszą godzinę i około 10 zł za każdą następną. Czy to dużo? Hmm... zastanówmy się: przykładem niech będą aparaty cyfrowe - przeciętny model kompaktowy o zaawansowanych możliwościach kosztuje około 700 zł, aparat z funkcjami manualnymi około 1200 zł, lustrzanka amatorska około 2200 zł. Różnice pomiędzy sklepem stacjonarnym, a internetowym potrafią wynieść około 10% ceny czyli od 70 do 220 zł. Czy w takim przypadku kwota 20 zł za poradę i uczciwe doradztwo jest kwotą wygórowaną? Wydaje mi się, że nie.

Zastanawiam się jeszcze nad szczegółami pomysłu ale bardzo mnie korci żeby sprawdzić jak by to działało w praktyce... Dodatkowo jeżeli do obsługi stacjonarnej dodamy obsługę przez telefon i internet... - choć te dwa pozostałe kanały wymagałyby przemyślenia sposobu płatności i poziomu opłaty, no i nie ukrywam, że stworzyły by sytuację, która wymagała by ciągłego monitorowania tych kanałów kontaktu...
Czy jest to jakiś pomysł na biznes?

czwartek, 14 maja 2009

Lubimy być oszukiwani?

Prawie dziesięcioletnie doświadczenie w sprzedaży spowodowało, że ten post "rósł" we mnie już od jakiegoś czasu. O co chodzi?
W większości przypadków procesu sprzedaży-kupna dochodzi do swoistego konfliktu pomiędzy interesami sprzedawcy, a kupującego. Dlaczego? Oczywiście cena, jakość, trwałość, warunki i czas trwania gwarancji.
W przypadku kupującego chce on/ona wydać pieniądze na produkt we wcześniej określonym przedziale cenowym, o określonej jakości, trwałości i niezawodności, z jak najdłuższą gwarancją - jak najbardziej poprawne oczekiwania. Sprzedawca natomiast chce sprzedać produkt, który w danym momencie ma być sprzedany.

Gdzie jest konflikt? W każdym możliwym aspekcie.

Najczęściej półka sklepowa jest podzielona na kilka segmentów cenowych, w każdym z tych segmentów są produkty samorotujące, które właściwie sprzedają się same. Są też produkty, które nie potrzebują większego wsparcia i oczywiście są też produkty, które po prostu się nie sprzedają. Uwierzcie lub nie ale to one będą polecane w większości przypadków przez sprzedawcę. Czy to oznacza, że są one złe? Niekoniecznie. Mają za to jedną poważną wadę - w stosunku do naszych oczekiwań jako kupujących często mają się jak "piernik do wiatraka". Praktycznie w każdym sklepie istnieje grupa tzw. "pułkowników". Są to produkty, które nie sprzedają się i bardzo długo zalegają już na magazynie. Te produkty sprzedawane są po za kolejnością. Drugi segment stanowią produkty już serwisowane. W ich przypadku należy bardzo dokładnie obejrzeć produkt i wymusić na sprzedawcy 14 dniowy okres testowy, w trakcie którego, bardzo intensywnie eksploatujemy sprzęt. Jeżeli wyjdą jakieś wady po prostu go wymienimy. Tu istotna uwaga. Sprzęt serwisowany w ramach naprawy przedsprzedażnej jest traktowany jak sprzęt pełnowartościowy ale część sklepów informuje o tym fakcie i można uzyskać na nim rabat do 10% jego wartości, a zabezpieczeniem dla kupującego jest ustawa o obrocie konsumenckim, która dość dokładnie precyzuje prawa kupującego w przypadku ujawnienia się wad ukrytych w okresie do 6 m-cy od daty zakupu - w tym okresie twardo żądajmy wymiany sprzętu na nowy. Okres odpowiedzialności sprzedawcy wynosi całe dwa lata ale po upływie 6 m-cy wymiana towaru nie jest już obowiązkowa. Warunków tych jest znacznie więcej ale to akurat temat na osobny wpis.
Czy warto kupować produkt poserwisowy? Wg mnie tak. Ryzyko tego, że się ponownie popsuje jest takie samo jak w przypadku sprzętu nowego, a ten jest tańszy. Ważne jest jednak abyśmy rzeczywiście ten sprzęt użytkowali.

Dlaczego w tytule napisałem, że lubimy być oszukiwani? Zadajcie sobie pytanie ile razy zdarzyło się Wam zapytać sprzedawcy czy dany produkt jest dobry? Ile razy zdarzyło się Wam poprosić sprzedawcę o polecenie jakiegoś produktu?
Co ma odpowiedzieć sprzedawca - "Panie kochany nie bierz Pan tego produktu za darmo. To totalny złom. Wraca co drugi."? Uwierzcie mi na słowo żaden tak nie zrobi. W przypadku prośby o pomoc możecie być pewni, że wasze oczekiwania zostaną przeanalizowane i w oferowanych Wam produktach trafi się co najmniej jeden "pułkownik". W mechanizm ten wprzęgnięto całe zaplecze psychologiczne, marketingowe i finansowe. Popularnie nazywa się to technikami sprzedaży. Przeciwko tej machinie obroną klienta jest tylko zdrowy rozsądek.

Dzieje się tak nie dlatego, że sprzedawcy nie lubią klientów, a dlatego, że najczęściej nie mają wpływu na to co jest zamawiane do sklepu. W efekcie na półkach zalega towar, który nikogo nie interesuje, a ma być, bo... i tu powodów są tysiące i jeden. W momencie zamówienia takiego produktu do sklepu nie jest to problemem, ale gdy produkt ten nie sprzeda się w przeciągu 3-6 m-cy zacznie nim być, a jak ma się sprzedać skoro nikt się tym produktem nie interesuje? W praktyce oczywiście nie oznacza to, że sprzedawca za każdym razem zrobi nas "w konia". Nie oznacza też, że mamy być alfą i omegą w danym temacie ale... posiadajmy chociaż elementarną wiedzę w danym temacie. Pozwoli to chociaż na podstawową obronę przed naciągnięciem.

Jak uniknąć niespodzianek?

Pierwsza sprawa to przejrzenie forów internetowych i zebranie opinii na temat interesującego nas produktu.

Druga sprawa to wytypowanie co najmniej 2-3 produktów z danego asortymentu, który chcemy kupić. Na rynku elektroniki użytkowej czas życia produktu wynosi przeciętnie od 6-9 miesięcy. Więc bardzo często zdarzy się tak, że część wytypowanych modeli będzie po prostu trudno dostępna, bo wychodzi już ze sprzedaży.

Trzecia sprawa to unikanie jak ognia nowości - za nowinki płacimy średnio 30% drożej niż wynosi ich rzeczywista wartość. Optymalny czas zakupu to 3-4 miesiąc od wprowadzenia modelu na rynek. Cena oczywiście może jeszcze trochę spaść ale spadek nie będzie już znaczący, a w między czasie część tych którzy już zakupili dany model zacznie go opisywać w necie dając wyraźny obraz produktu.

Czwarta sprawa to stosunek ceny do trwałości i niezawodności. W dzisiejszych czasach jeżeli naprawdę zależy nam na zakupie sprzętu trwałego i niezawodnego musimy przygotować się na co najmniej średni segment cenowy. Produkty najtańsze najczęściej są ogołocone ze wszystkiego i na dodatek ich cena obniżana jest przez słabsze wykonanie produktu. Zwracamy też uwagę na gwarancję producenta. Co prawda, sprzedawca zgodnie z ustawą o obrocie konsumenckim odpowiada za sprzedany towar przez dwa lata od daty sprzedaży ale... tylko przez rok będzie towar serwisował w dedykowanych serwisach producenta, po upłynięciu tego czasu może to dalej robić ale wcale nie musi.

Piąta sprawa to bardzo wyważone i zdystansowane podejście do tego co mówi sprzedawca. Najlepiej przed udaniem się na zakupy spiszmy sobie wszystkie interesujące nas modele, zestaw cech, które spowodowały, że wybraliśmy akurat te, i twardo trzymajmy się tych notatek.

Warto też nie raz zastanowić się nad realnym budżetem, który chcemy przeznaczyć na zakup. Jeżeli różnica w cenie pomiędzy wybranym modelem ze średniej półki, a jego odpowiednikiem z najwyższej wynosi około 10-15% naprawdę warto dopłacić. Ten model będzie najczęściej zdecydowanie trwalszy ale pamiętamy o tym, że NIE KUPUJEMY nowości. to naprawdę mija się z celem. Lepiej kupić za te same pieniądze wyższy model z poprzedniej linii będzie równie dobry, jeżeli nie lepszy.

Powyżej piszę rzeczy oczywiste, a jednak nadal spotykam się z naiwnym podejściem... choć z drugiej strony, często przegięcie jest też w drugą stronę. Oczywiście polecam "pułkowniki", jednak staram się dopasować produkt do oczekiwań klienta. Nie robię tego na siłę i tu czasem spotykam się z sytuacją gdy oczekiwani klienta zdecydowanie przerastają budżet przeznaczony na zakup sprzętu z wyznaczonymi cechami. W momencie gdy to mówię spotykam się najczęściej z jawnym atakiem na moją kompetencję. Rozsądek wymagany jest we wszystkim również w zakupach. Owszem jako sprzedawcy wciskamy sprzęt na siłę - dlaczego pisałem wyżej - to nasza praca, jednak aby móc to robić naprawdę sporo musimy o tym sprzęcie wiedzieć. Oczywiście nie oznacza to, że jesteśmy w każdym temacie chodzącymi encyklopediami ale najczęściej nasza wiedza jest zdecydowanie duuuuża.

wtorek, 12 maja 2009

Co z tym linuksem...

Przeglądając ostatnio WP natknąłem się na dość ciekawy artykuł:Jak Windowsa fanboy Linuksa testował. Ze względu na to, że w rodzinie mam ostatnio masowy powrót na Windowsa postanowiłem zobaczyć jakie spostrzeżenia wyniósł autor i czy one będą zgodne z moimi.

1) Instalacja

Autor wyszedł z założenia, że skoro tyle razy instalował Windows to ta wiedza mu wystarczy. Jak widać z treści artykułu nie koniecznie mu pomogła, a odnoszę wrażenie, że spowodowała jeszcze większe zamieszanie.
Moje przygody z Linuksem zaczęły się dość podobnie. Czyli w zamierzchłych latach 90-tych wpadła mi w ręce płytka z PCWorld'a na której znajdowała się dystrybucja Mandrake z nr bodajże 6. Autor z gazety zachwycał się systemem. Ja po instalacji miałem problemy z polonizacją i aktualizacją, a jeżeli dodamy brak dostępu do Internetu (wówczas dobro dość luksusowe i stosunkowo drogie) to mamy całościowy obraz klęski. Jakież było moje przerażenie gdy okazało się, że partycje linuksowe zajmują część dysku, a Windows Millenium ich nie "widzi" i nie bardzo wiadomo jak sobie z nimi poradzić. Z pomocą przyszedł program o nazwie PartitionMagic. Później długo, długo Linuksa omijałem jak zgniłe jajo. Ponowne podejście to okolice roku 2002-2003 i Aurox z gazety Linux +. Dystrybucja w pełni podobno spolonizowana i prosta w obsłudze. Cóż, okazało się że ani w pełni, ani prosta ale miała jedną zaletę... zmusiła mnie do zagłębienia się w "instrukcję obsługi" dostarczoną wraz z gazetą. Guru się nie stałem ale konsola nie powodowała już we mnie dzikich spojrzeń i serii klątw pod adresem autorów... Jednak brak łącza internetowego spowodował, że jednak dość szybko (po około 3 miesiącach) miejsce na dysku zostało zwolnione z powrotem pod partycję D:\. :) Na kolejne podejście trzeba było czekać do roku 2004 i stałego łącza. Dzięki temu drugiemu dobrodziejstwu do akcji weszły aż 2 dystrybucje: Fedora Core 2 (wraz z Biblią FedoraCore) oraz Gentoo 2004 ze znakomitym manualem online. Jak myślicie co było prościej zainstalować?
Odpowiedź może co niektórych zszokować ale Gentoo wygrało w przedbiegach. Fedora zapętliła się w zależnościach. Od tamtego czasu nie znoszę dystrybucji korzystających z rpm'ów. Wiem, że to wina użyszkodnika, a nie systemu, a jednak awersja pozostała. Natomiast podczas instalacji Gentoo prowadzony za rączkę przez manual (który wydrukowałem i co wówczas uznałem za ciekawe - dzięki konsolom w trakcie instalacji mogłem przeglądać online) wiele się nauczyłem z zasad kompilacji i pracy z tekstowymi plikami konfiguracyjnymi, a tryb tekstowy naprawdę przestał straszyć. Z tamtych czasów pozostała mi miłość do nano i mc. Gentoo dla użytkownika uczącego się systemu był idealny, jednak dla użytkownika chcącego zapoznać się z możliwościami programów opensource już mniej go polecę. Godziny kompilacji programów czasem doprowadzały do furii. W efekcie po trzech miesiącach ponownie pojawiła się partycja D:\. Jednak do Linuksa ciągnęło już nieodparcie. Po przeprowadzce do Wrocławia w ramach swoistego eksperymentu postanowiłem zainstalować Ubuntu 6.06PL na swoim blaszaku. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że wszystko pracuje ad-hoc, nie ma problemów z Javą, Flashem itp., a dodatkowo spore wsparcie można było znaleźć na forum ubuntu. Ta wersja Ubuntu przetrwałą na dysku aż do czasów gdy kupiłem laptopa, a komputer miał być przekazany córce. Pod naciskiem żony dysk został całkowicie sformatowany, podzielony na partycje i zainstalowany Windows, wraz z całym jego dobrodziejstwem - choć to już temat na inny wpis. Wraz z laptopem pojawiły się nowe problemy i nowe wyzwania. Maszynkę dostałem wraz z Vistą, co osobiście uważam, za jakieś nieporozumienie - przy fabrycznej konfiguracji: procesor 64-bitowy 1,6 GHz, 1GB Ramu, grafika zintegrowana firmy VIA (Chrome 9HC IGP lub jak kto woli chipset VN896), dysk 80GB z czego partycja recovery zajmuje 11GB, a Vista ponad 20GB.... Niewydajna grafika, słaby procesor w połączeniu z małą ilością ramu przypominał pracę na XP z 256MB ramu... tzn. można było podziwiać jak pięknie rysują się okienka, później dłuuuuuugo nic, a po zdecydowanie dłuższej chwili zaczynały rysować się ikonki. Cóż, przed zakupem sprawdziłem na stronie producenta grafiki czy są sterowniki pod Linuksa - były. Jednak popełniłem błąd nie sprawdziłem jakie są o nich opinie... Proces instalacji 7.10 poszedł dość gładko, później zaczęły się schody. Ale to już historia na punkt drugi niniejszego wpisu.

2. Instalacja sterowników.
Autor w/w artykułu miał problemy z drukarką, kamerą internetową, pendrivem, i kartą TV. Cóż czytając artykuł odniosłem wrażenie, że raczej nie zbyt zagłębiał się przed instalacją Ubuntu w to co ma w swoim komputerze zainstalowane i w jaki sposób to działa. Założył, że ma to działać ad-hoc jak w Windows. Jasne tylko, że w przypadku Windows za to działanie ad-hoc płaci średnio 350-400 zł... i system w tym przypadku przykuty jest do komputera, z którym został zakupiony.
Jak to wygląda u mnie?
Ponieważ w domu posiadam ruter tak więc net mam ad-hoc, kartę bezprzewodową również ślicznie wykryło i zainstalowało, choć praca Network Managera z sieciami zaszyfrowanymi pozostawiała wiele do życzenia, na szczęście z tego dobrodziejstwa korzystać zbyt często nie muszę. Drukarka wielofunkcyjna HP również bez większych problemów dała się skonfigurować (zarówno skaner jak i drukarka działają i są widziane przez system). Problemem oczywiście okazała się instalacja sterowników grafiki, które ni jak nie działały, a powodowały za to serię dziwnych zachowań systemu. Po 3 tygodniach dałem spokój. Pozostała VESA i system, który był odpalany sporadycznie. Na początku kwietnia 2008 roku pojawiła się długo prze ze mnie wyczekiwana wersja 8.04 LTS, a wraz z nią sterowniki do nieszczęsnej grafiki, które działały. Taaaaaaaaaaaak, działały do aktualizacji jądra systemu do wersji wyższej niż 2.24-16. Po ponad 3 miesięcznej walce udało mi się w końcu uzyskać zadowalający efekt, tzn mam pełną akcelerację 2D i częściową 3D, która spełnia moje wymogi, choć nie ukrywam, że w przyszłości produktów markowanych przez VIA będę unikał jak ognia. Aparat cyfrowy i czytnik kart pamięci są wykrywane z miejsca, partycje Windows i co ciekawe recovery również są widoczne i mała niespodzianka: pod dowolną dystrybucją Linuksa widziane są płyty DVD wypalone w tzw formacie Blue-Ray (są poprostu wypalane przy użyciu standardu zapisu UFS - UnixFileSystem :)), które pod Windowsem mogą podobno nawet doprowadzić do zawieszenia się napędu (cyt. z instrukcji obsługi kamery HD zapisującej na małych płytach DVD).

3. Gry, rozrywka i Wine
Autor artykułu zniechęcony niepowodzeniami próbuje uruchomić szachy w trybie 3D - hmm... system informuje go o braku odpowiednich bibliotek. Zastanawiam się, czy autor zadał sobie trud doinstalowania tych że bibliotek z rezpozytoriów - chyba nie. Wine również powoduje rozczarowanie autora - zastanawiam się, czy autor wysilił się choć przez chwilę i przejrzał dokumentację i porady dostępne w internecie.
W moim przypadku gry w trybie 3D działają - choć przez słabą wydajność grafiki raczej nie gram w te gry. Wine po doinstalowaniu pakietu MSFonts i dostrojeniu ustawień bez problemu instaluje i pozwala grać w starsze gry z serii Europa Universalis, w przypadku starszych tytułów problemem mogą być nietypowe formaty filmików i one nie pozwoliły mi na granie w Capitalism II. Dla mnie ograniczeniem jest wydajność grafiki, a nie słabość systemu. Gdyby nie słabe komponenty komputera raczej na nudę bym nie narzekał.

Czy podzielam poglądy autora? Uważam, że jego punkt widzenia odzwierciedla oczekiwania pokolenia wychowanego w dobie Windows. Kupuję jakikolwiek podzespół dostaję od producenta sterowniki i mają działać. W rzeczywistości systemów alternatywnych tak dobrze nie jest i nie będzie. Dlaczego? Bo producenci najczęściej mają w nosie te systemy, choć w przypadku Linuksa z roku na rok jest co raz lepiej to jednak do wsparcia dla Windows brakuje lat świetlnych. Zainstalowałem Linuksa szwagrowi i siostrzeńcowi żony. W obydwu przypadkach komputery zakupione bez systemu za to za baaaaaaardzo fajną cenę. Laptop Acera miał nawet zainstalowanego Linspire - tylko, że akurat za to marketingowców tej marki najchętniej bym zagryzł za działanie na szkodę społeczności OpenSource, bo jak nazwać w dzisiejszych czasach sprzedaż laptopa z zainstalowanym Linuksem bez środowiska graficznego? W przypadku siostrzeńca komputerek miał czyściutki dysk. W obydwu przypadkach instalacja przebiegła pomyślnie. W Acerze jedynym elementem nie rozpoznanym i sprawiającym fochy była i jest bezprzewodowa karta sieciowa. W przypadku blaszaka siostrzeńca 100% sprzętu zostało wykryte i skonfigurowane ad-hoc włącznie z bezprzewodową kartą sieciową podpinaną do USB. Systemy działały, miały zainstalowane wszelkie możliwe kodeki, archiwizery itp. To przecież człowiek dostaje w polskich remiksach. Po dłuższym użytkowaniu szwagier zaczął narzekać - a to Pidgin nie loguje się za każdym razem na GG, a to nie widać, że ktoś do niego pisze, to znowu coś się ze sterownikami grafiki stało i filmów nie może oglądać. Choć doceniał brak wirusów i szybkość działania. Można powiedzieć, że o zakupie Windows zadecydował brak GG takiego do którego się przyzwyczaił, bo sterowniki wystarczyło usunąć i ponownie zainstalować ich starsze wersje z backportów - tylko, że ja wiedziałem jak to zrobić i co się dzieje i mi się chciało przeszperać Google. Siostrzeniec... cóż tutaj zawiniła grafika ATI, która jak każda zintegrowana ma ograniczoną wydajność, a ponad to system zaliczał zwiechy aplikacji natywnych korzystających z trybu 3D. Problemem okazało się również dziwne pykanie słuchawek i głośników, którego nijak nie potrafiłem usunąć i do dziś jest dla mnie nie lada zagadką co to pykanie powodowało. Trzeci element to oczywiście brak gier, w które grają koledzy. Taki wiek, że człowiek chce robić to co całe stado, bo wyróżnianie się jest... hmm... trudne? W efekcie u siostrzeńca w niedzielę wylądował Windows 7 wersja RC (swoją drogą czyżby Microsoft się uczył od konkurencji - im więcej testerów tym lepiej przetestowany system, więc wersje RC udostępniono ogółowi), do końca czerwca 2010 siostrzeniec ma czas na uzbieranie kas na legalną kopię Windows, bo babcia (sponsor) zapowiedziała, że pirackich kopii oprogramowania sobie na komputerze wnuczka nie życzy (swoją drogą chwalebny czyn :) inspirowany moim wbijaniem do głowy każdemu z mojego otoczenia, że używanie pirackich kopii równa się kradzieży i naraża użytkownika na wirusy, trojany i inne mało przyjemne niespodzianki, a w dobie bankowości internetowej to chyba normalne, że każdy chce mieć jak najlepiej zabezpieczony komputer). Swoją drogą Windows 7 całymi garściami czerpie z doświadczeń twórców poszczególnych dystrybucji Linuksa. Zgodność z XP jest zapewniana na poziomie wirtualnej powłoki, wygląd jakby zbliżony do KDE i XFCE, rozwiązania bezpieczeństwa co raz lepsze, jako ciekawostkę mogę też stwierdzić, że 7 i Vista wreszcie podczas instalacji w sposób natywny widzą partycje linuksowe, jednak na instalacji się to kończy.

Podsumowując. Jak widać autor nie popełnia jakiegoś grzechu, oczekuje jedynie, że system operacyjny, którego będzie używał nie będzie sprawiał mu problemów i będzie obsługiwał wszystkie urządzenia, które podepnie do komputera. Linuks tych oczekiwań na dzień dzisiejszy nie spełnia.
Z drugiej strony należy też zrozumieć, że Linuks to inna filozofia działania. To nie jest inny Windows, a zupełnie inny system, którego trzeba się nauczyć. Pamiętam jak pierwszy raz posadzono mnie przed maszyną z zainstalowanym Windows 3.11, a wówczas jedynym komputerem z systemem operacyjnym z którym miałem styczność była Amiga ze swoim AOS 3.0 (skądinąd jak na tamte czasy systemem niedoścignionym). Matko jaka to byłą mordęga. Wraz z pojawieniem się Windows 95 świat komputerów stał się bardziej przyjazny, a ponieważ w między czasie firma Commodore popadła w tarapaty i zbankrutowała o AOS po za garstką zapaleńców nikt już nie pamięta. Dziś króluje Windows. Czy inne systemy mają szansę na wyparcie go? Tak jednak muszą być inne. Może to dziwne co piszę w tej chwili, bo teoretycznie z wcześniejszych wywodów wynika, że wręcz przeciwnie im będą bardziej podobne tym szybciej spełnią oczekiwania użytkownika masowego. Dlaczego więc inne? Bo muszą być lepsze od Windows, a to można uzyskać tylko tworząc zupełnie nowy, inny produkt. I takim produktem jest Linuks, takim produktem jest OSX z komputerów Apple, takim produktem jest nawet AOS4, który tworzony dla garstki zapaleńców jest dla nich o niebo lepszy niż Windows.
Czy w takim układzie da się pogodzić inność i prostotę obsługi? Przykład OSX i AOS4/MorphOS pokazują, że tak. Tylko, że należy to robić w sposób przemyślany. Dlaczego akurat te dwa przypadki przywołuję? Ponieważ obydwa wyszły z słusznego założenia, że skoro nie ma się co się lubi, to się lubi co się ma. Czyli skoro producenci nie raczą dostarczyć sterowników to... tworzymy system pod dedykowaną architekturę sprzętową.
W przypadku Linuksa do problemu należałoby podejść od drugiej strony czyli skoro nie ma sterowników do wszystkich możliwych konfiguracji sprzętowych stwórzmy konfiguracje, które są wspierane w 100%.
Załóżmy hipotetyczną sytuację:
Zakładam firmę i postanawiam sprzedawać komputery, a jednocześnie jestem rynkowym samobójcą i chcę promować Linuksa. Jak to zrobić? Postaram się przedstawić swój hipotetyczny biznesplan w punktach:

1) Przeglądam fora internetowe i szukam takich podzespołów i konfiguracji sprzętowych, które nie powodują problemów przy pracy z Linuksem. Na bazie zebranych informacji tworzę kilka zestawów komputerowych, na których instaluje kilka różnych dystrybucji i sprawdzam ich zachowanie. Jeżeli faktycznie nie sprawiają problemu podzespoły (czyt. bez większych problemów mogę zainstalować wszystko czego dusza zapragnie jeżeli chodzi o sterowniki) przechodzę do punktu drugiego, jeżeli zaś są problemy całą procedurę z danym zestawem powtarzam. Notuję skrzętnie każde zastosowane rozwiązanie, które działało.

2) Szukam urządzeń peryferyjnych: drukarek, kamer internetowych, tabletów, myszy, padów, joystików, skanerów. Powtarzam procedurę z punktu 1. Sprawdzam fora, typuję listę, jadę na zakupy testuję z 3-5 dystrybucjami, które wcześniej nie sprawiały kłopotu. Podobnie jak poprzednio notuję zastosowane rozwiązania.

3) Instaluję Javę i Flash'a notując zastosowane rozwiązania w danej dystrybucji, instaluję komunikator/komunikatory wspierające GG, Tlen, Skype. Notuję zastosowane rozwiązania.

4) Wchodzę na stronę Wine, typuję około 30 tytułów gier pod Windows, nie koniecznie najnowszych tytułów. Udaję się do sklepu i kupuję je. Sprawdzam ich kompatybilność i możliwe problemy podczas instalacji. Sprawdzam jak faktycznie się sprawują pod Linuksem. Tytuły, które sprawiają największe problemy odrzucam i ponownie szukam na stronie Wine, później sklep i tak aż do skutku, czyli uzyskania około 30-50 tytułów, które instalują się w sposób prosty i przyjemny. Wszelkie zastosowane rozwiązania notuję.

5) Tworzę skrypty autoamtyzujące instalacje w/w elementów: sterowników, flash,a, javy, i poszczególnych tytułów gier.

6) Tworzę instrukcję instalacji manualnych w/w rzeczy oraz instalacji przy pomocy skryptów.

7) Wypalam obraz dysku z zainstalowanym czystym systemem i dołączam go do zestawu wraz z wcześniej stworzonymi instrukcjami.

8) 3 najlepsze pod względem kompatybilności zestawy utworzone wg klucza: ekonomiczny, multimedialny, high-end z kompletem gier dostarczam w ramach testowych do domów dziecka z zaznaczeniem celu. Okres testów około miesiąca.

9) Przez 30 dni dzień w dzień odwiedzam użytkowników, rozmawiam o problemach i ewentualnych spostrzeżeniach. Notuję i staram się rozwiązać zaistniałe problemy.

10) W przypadkach ekstremalnych cały zestaw ponownie przechodzi procedurę testów od punktu 1 po wymianie kłopotliwego podzespołu.

11) W między czasie zlecam stworzenie sklepu internetowego. Umieszczam w nim dział FAQ i ogłoszenia, w którym użytkownicy mogą znaleźć odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania, instrukcje obsługi online, system zgłoszeń błędów itp. Tworzę linię telefoniczną dla klientów z problemami technicznymi. Na miesiąc przed otwarciem sklepu rozpoczynam kampanię reklamową na forach internetowych dot. linuksa, oraz dzięki programowi AdWords.

12) Wprowadzam do sprzedaży przetestowane wcześniej zestawy. Przez 6 m-cy od daty sprzedaży zapewniam wsparcie serwisowe z dojazdem do klienta i przez telefon w ramach ceny zestawu. Kolejne 18 m-cy to serwisowanie po dostarczeniu sprzętu do serwisu. Koszty zestawów staram się obniżyć sprowadzając podzespoły bezpośrednio od producentów - realne przy zamówieniu powyżej 100 szt. danego elementu. W ekstremalnych przypadkach szukam hurtowni, która zaoferuję najlepszą cenę przy takim zamówieniu.

Potencjalny koszt:
zestawu ekonomicznego - ok. 1100 zł z zainstalowanym systemem i 5 grami preinstalowanymi dzięki Wine.
zestawu multimedialnego (czyt. z lepszą kartą graficzną, siecią bezprzewodową, czytnikiem kart pamięci, ramem 2GB i średniej klasy procesorem) - ok. 2200 zł z zainstalowanymi 10 grami preinstalowanymi dzięki Wine.
zestawu high-end - ok. 3000 zł lub 3600 zł z nagrywarką Blue-Ray (karta graficzna z najnowszej linii produktów, wydajny 4 rdzeniowy procesor, 4GB ram, sieć bezprzewodowa, klawiatura i mysz bezprzewodowe, obudowa z linii HomeTheater)

W ofercie sklepu znajdują się drukarki, skanery i inne urządzenia peryferyjne, które wcześniej zostały przetestowane.
Czy coś takiego miało by rację bytu? Osobiście sądzę, że tak ale konieczne nakłady mogłyby na początek przerazić: szacuję, że realny koszt samych testów wyniósł by około 30 tys. zł, sklep internetowy na zamówienie wraz z rocznym kosztem utrzymania na serwerze i domeną to około 5-7 tys. zł, wynajem lokalu około 50 m2 z 50m2 powierzchnią magazynową to około 3 tys. miesięcznie o ile nie szukamy czegoś w centrum miasta. Jeżeli pomyślimy dodatkowo o 5 stanowiskowej kafejce internetowej przy sklepie to dalsze 7 tys. zł, łącze internetowe i linie telefoniczne to kolejne 1 tys. zł miesięcznie. Łącznie daje nam to koszt ponad 50 tys. zł, a gdzie podzespoły i zaopatrzenie sklepu? To kolejne 50-70 tys. Przy czym, mając narzut około 15% (bardzo trudny do osiągnięcia w chwili obecnej) i zakładając sprzedaż około 20-30 zestawów miesięcznie, oraz dochód z kafejki na poziomie 1 tys. zł brutto miesięcznie nakłady mogły by się zwrócić dopiero po około 20 miesiącach funkcjonowania. Oczywiście należałoby szukać dojść do przetargów i nowo powstałych firm gdzie można by wykazać wyższość Linuksa w pracy biurowej (cóż ten system bardzo restrykcyjnie pozwala kontrolować prawa dostępu do aplikacji :)).

Z założenia to tylko zarys ale jak widać można ale niech mi ktoś poda 6 liczb do totka, bo dzisiaj nie dysponuję kasą, która pozwoliłaby mi na wdrożenie tego pomysłu w życie...