środa, 6 października 2010

Aparat dla dziecka - 2010

Od ostatniego postu o tematyce związanej z aparatami minął szmat czasu. Obserwując jednak statystyki bloga zauważyłem, że poprzedni post cieszył się dużą popularnością. Skoro istnieje zapotrzebowanie na taką wiedzę to... postaram się odświeżyć temat.

Moim zdaniem kryteria wyboru się niewiele zmieniły, wyjątek stanowi zasilanie. Obecnie dość trudno dostać przyzwoity aparat zasilany ogniwami LR-06 (AA). W efekcie należy wybrać aparat z stosunkowo tanimi zamiennikami akumulatorów dedykowanych. Ich koszt w sklepach internetowych może wahać się w zakresie od 50 do 100zł. Przed zakupem aparatu warto upewnić się co do ceny tego typu akcesoriów.

Mijające miesiące przyniosły jeszcze jedną, istotną zmianę - z rynku zniknęły karty xD, a karty typu Sony MemoryStickDuo są w wyraźnym "odwrocie". Królującym obecnie typem kart są nośniki SDHC.

Biorąc te zmiany pod uwagę otrzymujemy następujący zestaw cech aparatu:

- prosty w obsłudze,
- warto przemyśleć zakup wersji aparatu w kolorowej obudowie,
- powinien posiadać łatwy dostęp do złącz i slotów,
- system autofocus-a powinien działać intuicyjnie (bez konieczności przyciskania spustu migawki do połowy),
- cena nie powinna przekraczać około 500 zł.
- karta pamięci typu SDHC
- akumulator dedykowany

Poniżej moje typy:

1) Kodak EasyShare M550
2) Samsung PL100
3) Olympus FE-4040
4) Canon Digital IXUS 95IS

Wszystkie powyższe aparaty spełniają przedstawione powyżej warunki. Dodatkowym plusem każdego z nich jest system inteligentnego wyboru sceny. W przeciwieństwie do starszych modeli w obecnie produkowanych kompaktach funkcja ta działa znakomicie. Dzięki niej aparat ustawiony w ten tryb nie tylko automatycznie dobierze parametry ujęcia ale również przeanalizuje fotografowaną scenę dobierając odpowiedni tryb tematyczny. Dzięki temu rozwiązaniu najmłodsi będą mogli skupić się na fotografowaniu - aparat zajmie się resztą.

Na szczególną uwagę zasługuje tutaj oferta Canona. Aparat posiada metalową obudowę i... wizjer optyczny. O przydatności tego dodatku przekonają się wszyscy fotografujący w ostrym słońcu, gdy na wyświetlaczu LCD nie widać za wiele. Dużym plusem tego modelu jest również bardzo szybki autofocus.

Kolejnym modelem który prezentuje się bardzo ciekawie jest... Kodak EasyShare M550. Polski dystrybutor zdecydował się na obniżenie cen średniej klasy kompaktów i bardzo szybko zaowocowało to dużym zainteresowaniem wśród klientów. W trybie automatycznym aparat wręcz zaskakuje intuicyjnością i szybkością. Wrażenie robi także jakość uzyskiwanych zdjęć. Moim zdaniem jedna z najbardziej udanych konstrukcji w tym segmencie cenowym. Do pełni szczęścia brakuje tylko kręcenia filmów w wysokiej rozdzielczości - jednak przy tej cenie nie można zbyt wiele wymagać.

Samsung PL100 to propozycja dla osób lubiących nowinki - ciekawostką w tym modelu jest drugi wyświetlacz LCD, który zdecydowanie ułatwia wykonywanie autoportretów :). Jednak w stosunku do konkurencyjnych odstaje parametrami obiektywu oraz jakością zdjęć w słabych warunkach oświetleniowych. Tutaj bardziej mógłby konkurować model PL150 ale... ten jest droższy. Jeżeli jednak najmłodsi lubią gadżety to warto zainteresować się tymi modelami.

Olympus FE-4040 to aparat pośredni. Jakością zdjęć w plenerze decydowanie wygrywa z konkurencją (znakomite odwzorowanie kolorów). Wrażenie robi także szerokokątny obiektyw. Gorzej aparat wypada w słabych warunkach świetlnych. Tu może co najwyżej wygrać z produktem Samsunga.

Osobiście stawiam na Kodaka. Wiem, że ta firma w Polsce nie cieszy się zbytnią popularnością (kiepski serwis i słaba jakość wykonania najtańszej serii C uzasadniają taką opinię). Mnie przekonuje jednak intuicyjność i jakość uzyskiwanych zdjęć. Dodatkowo osoby lubiące portale społecznościowe bardzo szybko docenią ułatwienia oferowane przez oprogramowanie dołączane do tego aparatu. Dla zwolenników linuksa nie bez znaczenia będzie prawidłowe rozpoznawanie modelu przez ich ulubiony system.

Tym razem zdecydowanie krócej ale mam nadzieję, że równie treściwie.

wtorek, 5 października 2010

Nie wszystko złoto co się świeci...

Od dłuższego czasu jesteśmy "męczeni" przez medialną nagonkę dotyczącą rynku złota. Jeżeli spojrzeć na wykresy cen tego surowca wyrażone w dowolnej walucie to faktycznie robi to wrażenie super interesu. Czy jednak złoto jest naprawdę instrumentem finansowym dla przeciętnego "zjadacza chleba"?

Moim zdaniem niekoniecznie. Dlaczego?

W Polsce dostęp do rynku złota jest utrudniony. Mamy do wyboru inwestycję w:

- tzw. "złoto bulionowe*"
- sztabki o różnej gramaturze
- fundusze inwestycyjne
- biżuterię
- numizmatykę

Pierwsza i druga pozycja wydają się na pierwszy rzut oka kuszące - ot, zamawiamy złotą monetę lub sztabkę i mamy w domu żółty kruszec. Jest tylko jeden problem - różnica w cenie pomiędzy sprzedażą a skupem wynosi - bagatela - od 15 nawet do 40% (w zależności od miejsca zakupu i sprzedaży). W efekcie trudno mówić tutaj o inwestycji krótkoterminowej.

Fundusze inwestycyjne, a właściwie to ich jednostki to produkt ciekawy i łatwy w nabyciu jak i odsprzedaży (np. Supermarket Funduszy Inwestycyjnych mBanku lub platformy inwestycyjne innych banków). Jednak tutaj też będzie ograniczony wybór. Mi znane są dwa fundusze operujące w Polsce:

- DWS GOLD
- Superfund Gold Future

Problemem jest jednak to, że obydwa fundusze dość mocno powiązane są nie tylko z kursem surowca ale również z kursem walut. Szerzej na ten temat za chwilę.

Biżuteria może wywoływać u co niektórych uśmiech - cóż nie dziwię się. Jednak jak najbardziej może być ona traktowana jako inwestycja i to inwestycja mająca kilka elementów składowych. Jeżeli zainwestujemy w biżuterię z kamieniami szlachetnymi ich ceny również wpłyną na wartość inwestycji. Ponadto jeżeli będzie to wyrób którejś z bardziej znanych marek jubilerskich i stylistycznych to za kilkanaście lat może (ale nie musi) się okazać, że wartość tegoż zakupu dodatkowo wzrosła ze względu na nazwisko złotnika. Jednak w tym przypadku dużo większe znaczenie będzie miała moda. Zarobić na takiej inwestycji można jak najbardziej - jednak podobnie jak sztabki i monety należy ją traktować jako długoterminową.

Numizmatyka od lat powiązana jest z rynkiem złota. Jednak o prawdziwej wartości numizmatów świadczy nie metal lecz częstotliwość występowania na rynku i stan fizyczny. W tym przypadku czas i warunki przechowywania inwestycji mają znaczenie znacznie większe niż w pozostałych.

Wspomniałem wcześniej o kursach walut. Dla polskiego inwestora mają one bardzo duży wpływ na rynek złota gdyż ten surowiec wyceniany jest na giełdach w trzech walutach:

- euro
- dolarze amerykańskim
- funtach brytyjskich

W efekcie wzrost wartości złotówki w stosunku do tego koszyka walut może spowodować utratę znacznej części zysków. Aby to zobrazować posłużę się przykładem:

06-07-2010
Kurs dolara 6 lipca 2010 roku: 3,28 zł
Kurs uncji złota z 6 lipca 2010 roku: około 1200 dolarów

Wartość uncji złota wyrażona w złotówkach: 1200$x3,28zł=3936zł
Cena skupu złota w NBP: do 4000zł/oz

05-10-2010
Kurs dolara 5 października 2010 roku: 2,89 zł
Kurs uncji złota 5 października 2010 roku: 1325 dolarów

Wartość uncji złota wyrażona w złotówkach: 1325$x2,89zł=3829,25zł
Cena skupu złota w NBP: do 3800zł/oz

Jak widać polski inwestor właśnie stracił ponad 100zł na inwestycji w złoto, a przecież cena wyrażona w dolarach amerykańskich szybuje w górę... To przykład zadziałania dźwigni finansowej - oczywiście gdybyśmy trafili na jednoczesny wzrost wartości dolara i wzrost ceny złota to zarabiamy dodatkowo (tak było w 2007 i 2008 roku). Pytanie tylko czy polowanie na taką okazję nie przypomina czasem gry w ruletkę? W tym momencie dochodzimy do kolejnej sprawy. Obecne ceny złota nie sprzyjają inwestycji krótko i średnioterminowej, a z kolei inwestycja długoterminowa to moim zdaniem okres około 9 - 15 lat.

Dlaczego?

Osobiście wierzę w tzw. "cykle koniunkturalne w gospodarce". Zakładając, że maksimum załamania gospodarczego zostało osiągnięte w lutym 2009 roku, to obecnie znajdujemy się w fazie stopniowego odbudowywania koniunktury. Oczywiście nie nastąpi to z dnia na dzień. Sądzę, że przed nami jeszcze 2 dość nerwowe lata gdy wzrost gospodarczy będzie przetykany spowolnieniem i wstrząsami w stylu upadku "Orbisu". Jednak poziom cen giełdowych nie powinien zejść poniżej pułapu z lutego 2009 roku. Tym samym oznacza to, że najbliższe 2 lata nie przyniosą już tak spektakularnych wzrostów cen złota jak rok 2008 i 2009. Co więcej, z każdym kolejnym miesiącem wzrasta ryzyko załamanie się popytu spekulacyjnego na rynku złota, a wówczas cena tego kruszcu może spaść do okolic 1000 dolarów za uncję. Istnieje poważne ryzyko, że polski inwestor może w takich warunkach utracić nawet 25% wartości inwestycji. W połączeniu z wysoką różnicą w cenach sprzedaży i skupu fizycznego złota strata ta może być nawet jeszcze większa. W przypadku inwestycji w fundusze zysk z jednostek uczestnictwa może okazać się znacznie mniejszy niż z innych rodzajów inwestycji. W efekcie łatwo o rozczarowanie i nerwowość.

W aspekcie długoterminowym osobiście z zakupem wstrzymuję się do mniej-więcej 2014-15 roku. Inwestycję w złoto traktuję raczej jako zabezpieczenie inflacyjne, a w obecnych warunkach taki cel w moim portfelu pełnią fundusze pieniężne.

Pompowanie miliardów świeżo wydrukowanych dolarów w gospodarkę zakończy się wcześniej czy później w USA inflacją, to z kolei zmusi FED do podniesienia stóp procentowych, a rząd federalny prawdopodobnie podniesie podatki (ściągniecie nadmiaru gotówki z rynku). Podobna sytuacja będzie w przypadku Wielkiej Brytanii i jeżeli tak dalej pójdzie także strefy euro. Oznacza to, że przewidywany przeze mnie wzrost gospodarczy może nie być tak spektakularny i tak długi jak poprzedni, a ceny "żółtego kruszcu" mogą ustabilizować się na wyższych poziomach, jednak osobiście w to wątpię.

Przed światową gospodarką pojawia się moment zwrotny, miejsce obecnych potęg gospodarczych w najbliższych 25 latach zajmą Chiny, Rosja, Indie i Brazylia. Obecni potentaci mogą zaś zanurzyć się w walce z inflacją, problemem starzejącego się społeczeństwa i rosnących podatków. Wartość złota wyrażona w walutach: amerykańskiej, brytyjskiej i europejskiej może tym samym rosnąć, jednak będzie to spowodowane nie wzrostem wartości złota, a właśnie spadkiem wartości tych walut. W efekcie najbardziej perspektywicznymi inwestycjami będą w polskich warunkach:

- fundusze inwestujące w krajach BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny),
- fundusze obligacji (tzw. "państwa rozwinięte" będą pod presją własnych obywateli starały się utrzymać wysoki standard socjalny, to kosztuje i prawdopodobnie będzie finansowane deficytem),
- fundusze pieniężne (zabezpieczenie inflacyjne - ich wartość będzie rosła odzwierciedlając spadek wartości pieniądza),
- ubezpieczenia zdrowotne (koszty obsługi zdrowia będą w następnych latach drastycznie rosły - liczba potencjalnych klientów będzie znacznie wyższa niż wydajność obecnej konstrukcji służby zdrowia),

Dwie ostatnie inwestycje mając cel osłonowy. One nie przyniosą realnych zysków, a jedynie uchronią oszczędności przed drenażem przez inflację i fiskusa.

Jak widać, nie wszystko złoto co się świeci. Przed inwestycją radzę przemyśleć ile inwestujemy i jaki jest nasz cel inwestycyjny.

Jeżeli celem jest zarobek - to lepiej zainwestować w fundusze BRIC. Dość ciekawe perspektywy w okresie najbliższych 5 lat rysują się również przed polskimi małymi i średnimi spółkami. W sytuacji gdy boimy się potencjalnych wahań na giełdach to proponuję fundusze papierów dłużnych. Ich zysk będzie mniejszy niż funduszy akcyjnych i w tym przypadku trzeba uważać na politykę stóp procentowych. Jeżeli zaczną one być podnoszone (istnieje duże prawdopodobieństwo takiej sytuacji na rok 2011) to wzrost wartości jednostek uczestnictwa tych funduszy zostanie gwałtownie zahamowany.

W przypadku chęci obrony wartości oszczędności warto zainwestować w fundusze pieniężne, a dopiero w dalszej perspektywie w złoto.

Znów wyszło strasznie długo... Mam nadzieję, że nie nudnie i czegoś ciekawego się dowiedzieliście.

*Złoto bulionowe - złote monety bite przez NBP i inne banki centralne na świecie wprowadzane do sprzedaży w oddziałach tejże instytucji. Cenę zakupu i sprzedaży tych instrumentów możemy sprawdzić tutaj.

środa, 29 września 2010

Dwa w jednym, czyli dług publiczny i starzenie się społeczeństwa...

W dniu wczorajszym w Internecie pojawiła się ciekawa strona. W niespotykany dotąd sposób pokazano na niej wielkość zadłużenia Polski. Oprócz danych w % PKB (które skądinąd są dla przeciętnego Kowalskiego mało czytelne) znajdziemy na niej informacje o wysokości długu publicznego wyrażone w cyferkach. Konkretne liczby zdecydowanie lepiej przemawiają do wyobraźni.

Cóż to jest za twór, ten dług publiczny?

Za Wikipedią:

Dług publiczny (albo zgodnie z definicją ustawową „państwowy dług publiczny”) – obejmuje nominalne zadłużenie podmiotów sektora finansów publicznych, ustalone po wyeliminowaniu przepływów finansowych pomiędzy podmiotami należącymi do tego sektora (skonsolidowane zadłużenie brutto), zaciągnięte z następujących tytułów:
papiery wartościowe opiewające wyłącznie na świadczenia pieniężne (poza papierami udziałowymi),
pożyczki (w tym papiery wartościowe, których zbywalność jest ograniczona),
kredyty,
przyjęte depozyty,
zobowiązania wymagalne (tzn. zobowiązania, których termin płatności minął, a które nie zostały przedawnione lub umorzone).

Oczywiście nadal jest to pojęcie co nieco rozmyte. Bardzo upraszczając, dług publiczny to wielkość pożyczek i nie zapłaconych w terminie zobowiązań państwa. Ponieważ państwo to twór nie posiadający osobowości fizycznej (nie ma osoby Polska), więc za jego długi odpowiada rząd i obywatele danego kraju. W efekcie możemy powiedzieć, że rząd zwiększając długi zwiększa obciążenia, które w przyszłości mają ponieść obywatele (czyli my).

Jeżeli tempo rozwoju państwa jest wysokie i następuje szybki wzrost dochodów budżetowych, przy jednoczesnym utrzymaniu się zadłużenia na niskich poziomach, dług publiczny nie jest rzeczą złą - przy takim rozwoju sytuacji zostanie on spłacony z rosnących wpływów do budżetu. Kiedy można mieć nadzieję na taką sytuację? Tylko i wyłącznie wówczas gdy ustawa budżetowa na dany rok nie przewiduje tzw. "deficytu budżetowego" (czyli inaczej mówiąc braku środków). Oznacza to wówczas, że państwo spłaca swoje zobowiązania, a nie zaciąga nowych, tym samym dług publiczny zmniejsza się. Taką sytuację w latach ostatniego boomu surowcowego (2005-2006) można było zaobserwować w Rosji.

Niestety w przypadku Polski deficyt budżetowy jest stałym elementem planowania budżetu. W efekcie co roku zwiększane jest zadłużenie państwa. Co interesujące - dwoma głównymi składnikami budżetu w 2008 roku (ponad 50%) były 2 pozycje: ochrona socjalna (198,95 mld zł) i służba zdrowia (64,41 mld zł). Łączne wydatki w wymienionym roku wyniosły zaś: 534 mld zł. Deficyt budżetowy w 2008 roku wynosił: 20,01 mld zł. W efekcie można powiedzieć, że na nieefektywną, państwową pomoc socjalną wydaje się ponad 37% budżetu. Ciekawe jest to, że wystarczyłoby ograniczyć ją o 15% i wówczas budżet państwa dysponował by nadwyżką, która zainwestowana w obniżenie obciążeń podatkowo-fiskalnych zaowocowałaby zwiększeniem miejsc pracy, kolejne zmniejszenie o 15% i zainwestowanie ich w edukacje pozwoliłoby na zwiększenie nakładów na szkoły i naukę o blisko 30 mld zł (to blisko 50% kwoty, którą wówczas wydano).

Teraz zapytajcie się dowolnego bezrobotnego, normalnego człowieka czy woli zasiłek i pomoc socjalną - czy uczciwą i godziwą pracę?

Zastanówcie się też, kto będzie miał w życiu łatwiej - dziecko, które przeszło przez dobrze dofinansowaną szkołę, z nowoczesnymi salami wykładowymi wyposażonymi w multimedia, czy dziecko chodzące do obskurnej szkoły, która aby wyremontować salę gimnastyczną musi prosić o pomoc rodziców?

Osobiście jestem przeciwnikiem państwowej pomocy społecznej (jest ona nieefektywna i droga), bezpłatnego szkolnictwa na poziomie ponadgimnazjalnym (rodzice mają dziwne przeświadczenie, że prawo do nauki to to samo co obowiązek nauki - nic bardziej mylnego ale to już temat na przyszły post). Co więcej, uważam, że dystrybuowanie środków z ubezpieczenia zdrowotnego przez państwo, podobnie jak organizowanie przez nie pomocy społecznej, jest skrajnie nieefektywne.

Prywatyzacja ubezpieczeń zdrowotnych i dalsza jeszcze głębsza reforma emerytalna jest jedynym wyjściem z impasu budżetowego. Wprowadzenie zaś odpłatnego szkolnictwa ponadgimnazjalnego w połączeniu z programami stypendialnymi pozwoliłoby na podniesienie poziomu i jakości kształcenia.

Uważam, że jeżeli za coś płacimy to zazwyczaj to szanujemy - jeżeli trzeba by było zapłacić za czas nauczyciela byłby on szanowany przez uczniów, bo tego wymagaliby rodzice. Obowiązywałoby to i w drugą stronę, nauczyciel nie szanujący czasu uczniów szybko musiałby się przekwalifikować.

W moich oczach przeciętny człowiek znacznie lepiej potrafi zainwestować własne pieniądze niż robi to państwo. Oczywiście, nie uniknie błędów ale przecież na nich się uczymy. Co więcej, jeżeli my zdobędziemy określoną wiedzę, to postaramy się ją przekazać naszym pociechom.

Kolejnym elementem, który należałoby wprowadzić to podatek pokoleniowy.

Cóż to za twór?

Narastanie długu publicznego w połączeniu z zmniejszającą się liczbą urodzeń powoduje, że wysokość obciążeń przypadających na jednego zdolnego do pracy Polaka w przeciągu następnych 25 lat wzrośnie drastycznie. W efekcie należałoby zachęcić rodziców do posiadania większej liczby dzieci. Jak to zrobić?

Z różnych stron słychać o ulgach prorodzinnych i kolejnych programach pomocy finansowej. Moim zdaniem błąd w myśleniu.

W tym przypadku rozsądne rozwiązanie to rozwiązanie fiskalne karzące osoby nie posiadające potomstwa oraz rodziny posiadające mniej niż dwójkę dzieci. Dopiero przy trójce dzieci lub ich większej ilości można by mówić o pomocy fiskalno-finansowej. Założenie to wynika stąd, że znaczna liczba rodzin zadowala się obecnie jednym potomkiem. Istnieje też grupa osób, która mimo braku przeciwwskazań medycznych w ogóle nie ma ochoty na dzieci. Te osoby, świadomie lub nie, w przyszłości wygenerują bardzo wysokie koszta leczenia i opieki. Brak potomków w większości przypadków spowoduje, że koszta te zostaną przerzucone na państwo, a tym samym na jego pracujących obywateli. W tym momencie należy się zastanowić na ile jest to normalna sytuacja?

W efekcie wprowadzenie podatku pokoleniowego w połączeniu z podatkiem "bykowym" (osoby powyżej 30-go roku życia nie posiadające rodziny) da środki na wsparcie rodzin, które mają więcej potomków.

Dlaczego piszę, że stan równowagi zostałby osiągnięty przy rodzinie 2+2? Po prostu w takiej sytuacji dwoje potomków zastępuje dwoje rodziców. Trochę inaczej ma się tutaj sytuacja z matką samotnie wychowującą dziecko - tu wystarczy już jeden potomek.

Oczywiście osoby nie mogące mieć dzieci z szeroko pojętych przyczyn medycznych zostały by zwolnione z w/w podatków.

Oczywiście pomysł ten jest... hmm... bardzo kontrowersyjny, jednak za nim mnie "zmieszacie z błotem" zastanówcie się ile rodzin faktycznie pozostaje przy jednym dziecku ze względu na wygodę? Wiem tego typu podejście to mieszanie się państwa do spraw osobistych, jednak z drugiej strony patrząc z perspektywy 25-50 lat to opisane działania przestają być "sprawami osobistymi".

Rozwiązanie o których piszę doprowadziły by w przeciągu jednego pokolenia do stanu równowagi, a być może nawet do wyjścia z impasu finansowego. Tylko (albo aż) wreszcie musimy zdać sobie z tego sprawę, że kolejne strajki budżetówki, górników, hutników itp. są w obecnej sytuacji po prostu niestosowne. Zacznijmy wreszcie myśleć na zasadzie: "jeżeli sam nie zarobię to nikt mi nic nie da". Jeżeli zaś moja dotychczasowa praca daje zaniskie uposażenie to powinienem ją zmienić. Być może podnosząc swoje kwalifikacje będzie mi łatwiej, a może po prostu czas zmienić branżę?

Strajki i domaganie się wyższych pensji od państwa to... absurd, wcześniej czy później te wyższe zarobki pochłoną podatki i parapodatki, które trzeba będzie zapłacić wyższe aby na te podwyżki starczyło... Błędne koło, z którego wyrwać się może tylko sam zainteresowany.

Zakończę przysłowiem: "Umiesz liczyć? Licz na siebie."

wtorek, 7 września 2010

Tematy zastępcze

Od pewnego czasu w mediach panują zasadniczo 2 tematy:
- pewien krzyż z Warszawy,
- kolejne wypowiedzi polskich polityków będące obrazkiem do polskiego "katharsis" z okresu żałoby narodowej.

Dlaczego piszę, że są to tematy zastępcze?

Powodów jest dość. W cieniu wojny polsko-polskiej rząd bez większych konsultacji społecznych zafundował nam podwyżkę VAT-u o 1%, bez większego rozgłosu w dziennikach telewizyjnych i radiowych Polska przegrała batalie o VAT na książki (od 1 stycznia ze stawki 0 wzrośnie on o 5%). Nie nagłaśniano też za bardzo projektu reformy OFE, a przecież zmiany które na bazie tego projektu wejdą w życie będą dość rewolucyjne.

Co interesujące to opozycyjne PiS jest chyba zdezorientowane. Rząd od dłuższego czasu uczynnie nadstawia się do niezłego bicia za zaniedbania w dziedzinie reform budżetowych, systemu ubezpieczeń zdrowotnych, systemu fiskalnego (podwyżki podatków trudno nazwać taką reformą, choć doraźnie jestem w stanie je zrozumieć). Zamiast ważnej rozmowy o Polsce, mamy kolejne spazmy histerii o miejsce krzyża... Właśnie zbieramy pokłosie pochowania śp. L. Kaczyńskiego na Wawelu. Gdyby były to warszawskie Powązki problem rozwiązałby się w sposób naturalny...

Jak ważne są w. w. sprawy dla naszej bliskiej przyszłości pokazują szacunki niezależnych ekonomistów.

Podwyżka VAT-u, który w założeniach miał być podatkiem transparentnym* zafunduje nam średnie podwyżki cen na poziomie od 5-10%. Oznacza to, że na same produkty podstawowe przeciętne rodzina wyda o około 300-500zł rocznie więcej (piszę tu o rachunkach za prąd, cenie chleba, masła, mleka i innych podstawowych produktów spożywczych). Jeżeli dodamy do tego wzrost o około 100zł kosztu zakupu podręczników, wzroście ceny paliwa (wydatki roczne wzrosną o około 400zł) to okaże się, że niewielki 1% pozbawi przeciętną, polską rodzinę jednej, miesięcznej pensji. Oczywiście taka sytuacja na rynku doprowadzi do presji płacowej, tym samym wzrost cen może być nawet wyższy od prognozowanego.

W dalszej perspektywie brak fundamentalnych reform polskich finansów (a przecież to obiecywała Platforma Obywatelska przed wyborami parlamentarnymi) grozi powtórzeniem się w Polsce scenariusza greckiego. Gdyby do tego doszło to zamiast stopniowych, w miarę spokojnych zmian politycy będą musieli zafundować społeczeństwu terapię szokową, przy której reforma z lat 90-tych będzie wspominana z łezką w oku.

Perspektywy kilkuletnie wcale nie są lepsze. Deficyt występujący w obecnym systemie emerytalnym będzie narastał dość znacznie w latach 2015-2020 (na emerytury zacznie masowo odchodzić wyż powojenny wyż demograficzny z lat 50-tych). Bez gruntownej reformy emerytalnej w rolnictwie, górnictwie i służbach mundurowych oznaczać to będzie gwałtowny wzrost obciążeń budżetowych w przełożeniu na każdego pracującego. To z kolei może doprowadzić do masowych migracji młodych ludzi z Polski, a także do powiększania się "szarej strefy" wśród prywatnych przedsiębiorców.

Ratunkiem przed takim scenariuszem jest reforma systemu fiskalnego, a aby do tego doprowadzić potrzeba rzeczowej i merytorycznej dyskusji nie tylko polityków między sobą, a przede wszystkim polityków ze społeczeństwem. Sądzę, że połączenie mocnych reform takich jak:
- odebranie przywilejów emerytalnych,
- zmniejszenie bezpośrednich dotacji socjalnych,
- zmniejszenie przywilejów podatkowych tzw. odliczeń,
z redukcją zatrudnienia w administracji i zmniejszeniem liczebności parlamentu tj:
- likwidacją senatu,
- zmniejszeniem liczebności posłów o połowę,
- wydłużeniem kadencji parlamentu do 6 lat - to ograniczy koszty związane z wyborami,
- scedowanie obsługi floty samochodowej i lotniczej rządu i parlamentu na firmy zewnętrzne,
pozwoliłoby na osłodzenie gorzkiej pigułki społeczeństwu.
Oczywiście wszystkie te kroki nie zastąpią rozmowy i edukacji społecznej. Do póki w społeczeństwie będzie przeważało podejście "ważne co jest teraz i co uda nam się wyrwać obecnie, a o przyszłość niech się martwią dzieci i wnuki", do póty realne reformy natrafią zawsze na opór społeczny i polityczny. W praktyce zaś nie będą realizowane, bo dla polityków ważniejsze będzie utrzymanie się przy "żłobie".

Mam nadzieję, że po przeczytaniu powyższego rozumiecie tytuł - obecnie w mediach króluje temat krzyża zamiast merytorycznej dyskusji, a taka mi się marzy. Spotkanie premiera Tuska, wicepremiera Pawlaka, z Olejniczakiem i Kaczyńskim podczas telewizyjnej dyskusji na temat finansów państwa mogło by społeczeństwu dać zdecydowanie więcej niż kolejne spoty z przed Pałacu Prezydenckiego. Ale to wymagałoby odwagi od każdego z polityków, a tej im przecież na co dzień brakuje. Za miast rozmowy lepiej przy pomocy mediów przerzucać się kolejnymi kalumniami...

Ale o tym czego wymaga polska klasa polityczna już nie raz pisałem...

środa, 14 kwietnia 2010

Mały - Wielki - Człowiek

Chciałem uniknąć wpisów na temat smoleńskiej tragedii. Tak, śmiało tutaj użyłem tych słów, które używają media. Jednak w przeciwieństwie do mediów postaram się udowodnić, że mówię o tragedii w czysto ludzkim wymiarze - nie w wymiarze politycznym, bo ta nie nastąpiła.

Dlaczego?

Polska jest krajem o ustroju parlamentarno-rządowym. To oznacza, że w rękach rządu i parlamentu leży większość uprawnień ustawodawczych i wykonawczych. Prezydent w tej formie rządów pełni przede wszystkim rolę prezentacyjno-kontrolną. Posiadając prawo veta i inicjatywy ustawodawczej ma spore możliwości inicjacji i blokowania niekorzystnych wg niego rozwiązań prawnych i ustrojowych i tworzenia własnych rozwiązań. O ile ten pierwszy instrument był przez polskich prezydentów stosowany dość nagminnie o tyle ten drugi - delikatnie mówiąc rzadko. W tym momencie należy wspomnieć, że po vecie prezydenckim ustawa wraca do parlamentu i tam po poprawkach (lub bez nich) może być ponownie przegłosowana (wymagana jest jednak wtedy większa liczba głosów). W praktyce oznacza to, że rola prezydenta w procesie ustawodawczym jest ważna ale nie niezbędna.

Oczywiście należy wspomnieć w tym przypadku o roli prezydenta jako naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Tu ponownie okazuje się, że realnie jest to jednak prawie, że "pusty" tytuł, gdyż uprawnienia prezydenckie po raz kolejny sprowadzają się do roli kontrolno-wykonawczej. W praktyce o polityce kadrowej w polskiej armii decyduje sztab generalny, który przedstawia prezydentowi do zatwierdzenia awanse i ewentualne ruch kadrowe, ten ma wówczas prawo do odrzucenia nieuzasadnionych wg niego rozwiązań, oraz prawo do własnej inicjatywy w tym zakresie. Jeżeli chodzi o politykę rozwoju armii, budżet i wydatki - o tym wszystkim decyduje parlament.

Czy w takim przypadku śmierć 18 parlamentarzystów i pary prezydenckiej można nazwać dekapitacją państwa?

Moim zdaniem - nie.

Konstytucja polska pod tym względem jest skonstruowana wzorowo i jak widzieliśmy to w rzeczywistości - w strukturach państwowych nie doszło do zamieszania czy chaosu. Państwo polskie nadal funkcjonuje sprawnie (choć nie wiem czy nie jest to nadużycie tego słowa).

Dużo bardziej martwi mnie śmierć praktycznie wszystkich naczelnych dowódców polskich sił zbrojnych. O ile polityków w Polsce dostatek, o tyle doświadczonych oficerów jest znacznie mniej. I tu faktycznie można mówić o wstrząsie. Gdyby w przeciągu 3 - 4 godzin po tragedii nastąpił atak na Polskę okazałoby się, że armią nie bardzo ma kto dowodzić. Oczywiście - zastępcy dowódców poszczególnych rodzajów broni podjęli praktycznie natychmiast swe obowiązki, jednak za nim ci ludzie osiągną rzeczywistą, 100% wydajność poprzedników potrwa to kilka miesięcy. Niestety ale dowodzenie armią wymaga po za wiedzą także doświadczenia, które można nabyć tylko i wyłącznie w praktyce, a na to potrzeba czasu. W tym przypadku faktycznie można mówić o wstrząsie i to poważnym.

Kolejną instytucją, która niewątpliwie odczuje skutki sobotniej katastrofy jest NBP. Ś.P. Sławomir Skrzypek był doświadczonym i cenionym na Świecie specjalistą w swojej dziedzinie. Ze względu na to, że polityka monetarna to długotrwały proces, to tak nagła zmiana w dłuższej perspektywie może przynieść znacznie groźniejsze konsekwencje, niż omawiany już przypadek śmierci prezydenta. W szczególności, że NBP ma bardzo duży wpływ na polskie przygotowania do przyjęcia euro. W takiej sytuacji - konsekwencje mogą być długotrwałe i bardzo poważne.

Wrócę teraz do tytułu wpisu.

Mały - Wielki - Człowiek

Jak większość z nas zmarły tragicznie Prezydent miał swoje wady i zalety, niestety w mojej pamięci zapisze się jako polityk bezkompromisowy - nie potrafiący spojrzeć ponad własnym poglądem. Polityk, który podczas kampanii prezydenckiej daleko odszedł od europejskich standardów debaty politycznej. Polityk, którego mniemanie o własnej pozycji na polskiej scenie politycznej znacznie przekraczało realne warunki. Polityk, który jako Prezydent Warszawy skupił się na jednym - może i szlachetnym, jednak w ówczesnej sytuacji rozwojowej miasta - zdecydowanie nie najważniejszym celu. Jeżeli zestawić postać Pana Prezydenta jako polityka z takimi osobistościami polskiej historii jak Stefan Starzyński, Ignacy Paderewski, Gabriel Narutowicz, czy - choć niechętnie to robię - Józef Piłsudski, to postać ta jawi się... jakaś taka... mała.

Przypomnę tylko, że pierwsza z wymienionych postaci miała wizję miasta, którą konsekwentnie realizowała - pierwsze miejsce w tej wizji zajmowali ludzie. Historia w tej wizji była ważna, jednak dużo ważniejszy był rozwój miasta, rozbudowa szlaków komunikacyjnych, dzielnic mieszkaniowych, szkół i przedszkoli... Jego wizję tragicznie przerwał wybuch II Wojny Światowej ale wówczas jego postawa po raz kolejny zjednoczyła warszawian, a słynne słowa: "Widzę Warszawę wielką..." przeszły do historii. W wizji tego człowieka muzea, kina i teatry były w niej niejako uzupełnieniem, bo tworzył całość. Niestety, wizja Pana Prezydenta Kaczyńskiego była co najmniej odmienna.

Ignacy Paderewski był politykiem, którego zabiegi o wolną i niepodległą Polskę można porównać z walką ś.p. L. Kaczyńskiego, jednak przypomnę tylko, że wyczucie i delikatność tej osoby pozwoliła uniknąć niepotrzebnych Polsce wstrząsów u zarania jej niepodległości. Polecam w tym przypadku lekturę i zastanowienie się nad tym co piszę. Zjednoczyć Polaków nie jest łatwo, temu człowiekowi udało się to wielokrotnie.

Gabriel Narutowicz - pierwszy prezydent niepodległej Polski. Postać tragiczna. Człowiek, który nie mierzył nigdy w stanowisko prezydenta, choć w polityce brał dość czynny udział, który dobro Polski widział w ciężkiej pracy nad rozwojem kraju. W momencie wyboru na prezydenta był zaskoczony, co więcej zastanawiał się nawet nad odrzuceniem wyboru. Te kilka dni jego urzędowania wykazało, że był politykiem patrzącym ponad partyjnymi interesami. Jego działania na rzecz stworzenia poza parlamentarnego rządu miały duże szanse na powodzenie. Kto wie, czy gdyby przeżył zamach historia Polski nie potoczyła by się zgoła inaczej... Czy postać skromnego politycznie i pracowitego człowieka można zestawić z postawą 4 prezydenta III RP?

Józef Piłsudski - chyba najbardziej kontrowersyjna, polska postać XX wieku. Znakomity dowódca i strateg. Przewidujący polityk na arenie międzynarodowej. W polityce wewnętrznej był co najmniej kontrowersyjny. Jednak mimo wszystkich jego dyskusyjnych posunięć, człowiek bez wahania walczący o dobro Polski. W tym przypadku obydwóch Panów łączy jedno - ich bezkompromisowość. Fakt obydwaj Panowie dużo czasu i energii poświęcali sprawie polskiej polityki wschodniej. Jednak o ile fobie Piłsudskiego można było uzasadnić realnym zagrożeniem to czy aby na pewno tak samo można uzasadnić ostrą i agresywną politykę Lecha Kaczyńskiego na tym kierunku? Pamiętajmy, że fobie Piłsudskiego dotyczyły agresywnego ZSRR, a nie było nie było demokratycznej Rosji, której posunięcia wobec Polski są raczej dość umiarkowane. Pamiętajmy też o tym, że KAŻDE państwo, w tym Rosja i USA najpierw będą realizowały swoją rację stanu, a dopiero później polskie interesy i w takim przypadku trzeba jasno powiedzieć, że łatwiej dyskutuje się z pozycji negocjacji i kompromisu czasu obecnego niż zadawnionych sporów - choć niewątpliwie dla Polskiej historii i świadomości narodowej są one istotne.

Jaki więc w tym zestawieniu się jawi Lech Kaczyński jako polityk? Cóż, jako Prezydent Warszawy - człowiek jednego muzeum. Prezydent niewielkiej części ludzi ale nie całego miasta... O tym, co sądzili warszawianie dobitnie świadczy fakt, że w Warszawie podczas wyborów prezydenckich otrzymał stosunkowo niewielką liczbę głosów.
Jako polityk dążący do zgody ponad podziałami? Pozwolę sobie tego nie komentować - proszę porównajcie dwie przedstawione przeze mnie postacie.
Jako mąż stanu na arenie międzynarodowej? Zgoda realizował politykę bezkompromisową, podobną do polityki Piłsudskiego ale robił to w zgoła innych warunkach, czy w takiej sytuacji możemy mówić, że była ona właściwa?

Moim komentarzem w tym przypadku niech będzie pierwszy człon tytułu wpisu.

Co z drugim? Cóż wielkość Pana Prezydenta to niewątpliwie jego poświęcenie dla walki o niezakłamaną historię, walki o interes Polski, walki o pamięć o losach "zapomnianych". Wiem dochodzimy do swoistego paradoksu - przed chwilą krytykowałem Go za to samo - jeżeli odnieśliście takie wrażenie to postaram się usprawiedliwić. Nie krytykuję tego o co walczył ale krytykuję metody jakich użył. Przywództwo to seria kompromisów - czasem trudnych, jednak niezbędnych - a tego w polityce Pana Prezydenta doszukać się nie mogę... Co więcej, sądzę, że metody jego rządów w znacznej mierze przyczyniły się do podziału polskiego społeczeństwa. Owszem po tragicznej śmierci - połączył Polskę. Pytanie jednak czy połączył ją jako polityk czy jako człowiek?

W tym drugim przypadku należy zaznaczyć, że jako człowiek jest wspominany ciepło. Jako miły sąsiad, dobry przyjaciel i kolega. I osobiście jeżeli mam być szczery to szkoda mi właśnie nie polityka - a człowieka. Człowieka, który mógł dla kraju jeszcze wiele zdziałać. Który być może po zakończeniu swojej prezydentury byłby cennym wsparciem dla swoich następców - bo pamiętajmy, że jako ludzie uczymy się na błędach.

Uważam, że żałoba narodowa jest jak najbardziej na miejscu. Zawsze gdy w jednej chwili odchodzi tylu ludzi należy na chwilę się zatrzymać - i oddać się zadumie. Czy jednak, czasem w tej naszej żałobie nie popadamy z jednej skrajności w drugą? Czy czasem nie przesadzamy "w rozdzieraniu szat"? Nie zrozumiała dla mnie decyzja pochowania pary prezydenckiej na Wawelu po raz kolejny podzieliła społeczeństwo. Czy dla pustego symbolu - nie wiem czego - warto było to robić? Na to odpowie historia. Dziś, nam pozostaje pochylić głowy przede wszystkim nad tragedią ludzi: nad dziećmi, które utraciły rodziców, nad małżonkami i partnerami, którzy utracili tak bliskie osoby. Nad załogą samolotu, która zginęła wypełniając swój obowiązek - oni nie lecieli tam dla polityki - oni lecieli bo taki był ich zawód. I to jest właśnie tragedią, którą należy rozważyć w ciszy i spokoju. To ludzi mogę żałować - polityków wybaczcie ale nie zamierzam...

środa, 17 marca 2010

Zniechęcenie...

Dawno mnie na blogu nie było. Cóż, praca w pracy, praca w domu..., a w rzeczywistości zaczynam odczuwać zniechęcenie. Nie wiem sam czy to efekt nastrojów w miejscu, w którym pracuję, czy efekt pogody. To chyba nie istotne. W tej chwili moje nastawienie można opisać jako chroniczne zmęczenie.

Co raz częściej "łapię" się na tym, że stoję w miejscu. Wiem, że mam pomysł na jakiś sposób funkcjonowania na rynku. Co ciekawe, ostatnie miesiące pokazały, że pomysł ten mogę uznać za trafiony. Jednak zamiast oczekiwanego zapału przyszło zniechęcenie. Sam już nie wiem skąd wziąć siły na to by ciągnąć dalej "swój wózek". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że do urlopu jeszcze ponad miesiąc, a tak "wypalony" nie byłem już dawno.

W pracy każdy, kolejny miesiąc przynosi co raz to "ciekawsze" nowiny. Choć obserwując ilość klientów to raczej trudno spodziewać się czegoś innego. Nie ma kupujących - nie ma obrotu. Nie ma obrotu - nie ma dochodu. Nie ma dochodu - są zwolnienia. W efekcie morale ludzi, którzy zamiast sprzedawać, szukają sobie na siłę pracy jest na poziomie bliskim zeru. Oczywiście nasze sugestie, że ceny są "z kosmosu", że firmie brakuje internetowego kanału sprzedaży, że klienci zbyt długo czekają na zamówiony towar jest zbywane - "bo to nie są główne kierunki rozwoju firmy". Tyle tylko, że rozwój w obecnym wydaniu spowodował cofnięcie się w obrotach do poziomu z roku 2006. Więc albo ja jestem za głupi i za mało wiem albo jakąś "ściemą" jest ten "plan" rozwoju... Po raz kolejny przychodzą myśli o tym, że czas zmienić pracę ale... to chyba nie najlepszy czas na taki ruch. Z tego, co zdążyłem się zorientować to musiałbym przejść do którejś z konkurencyjnych firm, a to z kolei będzie zgodne z przysłowiem "zamienił stryjek...". Pozostaje, więc rozwój swojego pomysłu. Tu problemem jest brak czasu, a i zapał się wyczerpał.

Swoją drogą jeżeli znacie łatwy w zarządzaniu CMS to dajcie znać, bo takowego potrzebuję.

Oczywiście, jakby mało było problemów dodatkowo doszły problemy rodzinno-osobiste (znów musimy szukać mieszkania do wynajmu). Swoją drogą po raz kolejny widać absurd polskiej rzeczywistości - musi mnie być stać na wynajem mieszkania za 1200 - 1300zł/m-cznie ale na kredyt o tej samej wysokości raty - wg banku - już nie. Ot, zwykła, polska codzienność. Żeby było weselej to na razie nie widać nawet światełka w tunelu aby w najbliższym czasie coś się w tej kwestii zmieniło.

Poradźcie jak się zmobilizować do bardziej intensywnej pracy, bo w sumie to byłoby rozwiązaniem.

Heh... trochę po marudziłem - czas iść spać.