piątek, 29 lipca 2022

Długo mnie nie było...

Patrząc na datę ostatniego wpisu, to bardzo długo mnie tutaj nie było. Sporo wody w Wiśle i Odrze upłynęło. 

Przeglądając zdjęcia z tamtego okresu dopada mnie smutek i żal, a na usta cisną się słowa: "Spieszcie się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Był człowiek - nie ma człowieka, a ci co zostali żyją dalej. Ot, taki człowieczy los.

Jeżeli ktoś w 2020 roku powiedziałby mi, że Rosja dokona pełnoskalowej inwazji na Ukrainę popukałbym się w czoło, a delikwenta wysłał do specjalisty. Podobnie potraktowałbym ludzi, którzy mówiliby mi, że inflacja w Polsce, za 2 lata będzie wynosić ponad 15%, a dolar będzie o ponad 30% droższy. Owszem, już wówczas pewne sygnały tego co może się stać były. Jednak nikt chyba nie spodziewał się aż takiego "sajgonu" w świecie ekonomii i polityki.

na Ukrainie czy w Ukrainie

Ja używam formy "na" z prostej przyczyny - jest poprawna gramatycznie i językowo. Podobnie mówimy "na Litwie", "na Węgrzech", "na Słowacji". Powód jest stosunkowo prosty. Język polski przyjął te formy w czasach, gdy określenia te oznaczały raczej krainy geograficzne i terytoria, a nie państwa. Forma ta się utrwaliła i ja uważam ją za poprawną. Co więcej, określenie "w Ukrainie" jest sprzeczne z logiką języka polskiego, w którym określenie "ukraina" oznaczało po prostu terytorium znajdujące się "u kraja", czyli z boku, na końcu. W tym sensie dziś można spotkać się ze stwierdzeniem "nasza chata z kraja". Stąd coś może leżeć "z kraja", "na kraju", jednak już stwierdzenie "w kraju", logicznie będzie niepoprawne. Oczywiście język się rozwija i zmienia. Jednak forma "w", jest obecnie forsowana nieco na siłę. 

Z drugiej strony Turcja oficjalnie zwróciła się o zmianę międzynarodowej pisowni nazwy ich państwa z "Turkey" na "Türkie", dlaczego więc Ukraina nie może oczekiwać, że będziemy mówić "w Ukrainie"?

Skoro już "na Ukrainie" to kilka słów o moim spojrzeniu na sytuację

Osobiście uważam, że nieformalne uznanie, przez społeczność międzynarodową, aneksji Krymu za "normalną sytuację" ośmieliło Putina do obecnych działań. Na podobnej zasadzie, jak Konferencja Monachijska zachęciła Hitlera do zajęcia Czech i Moraw, a następnie do przygotowań do działań wojennych przeciwko Francji i Anglii. Dla Putina Ukraina to nieodłączna część Wielkiej Rosji. Ukraina od XVIII w. była dla Rosji spichlerzem i zapleczem ludzkim dla armii Imperium. Sytuacja ta nie zmieniła się za czasów ZSRR (znaczna część korpusu oficerskiego Armii Czerwonej wywodziła się z Ukrainy). 

O tym, że Rosja odbudowuje swoją strefę wpływu świadczyły wydarzenia w Gruzji (to był swoisty test, który - swoją drogą - wykazał, że armia nie jest jeszcze gotowa do poważniejszych zadań). Interwencje na granicy Azerbejdżanu i Armenii były swoistą projekcją siły w regionie Kaukazu (o tyle istotną, że Azerbejdżan mógłby się stać dla EU alternatywnym dostawcą ropy i gazu). Pokaz siły w regionie był sygnałem, że tam nic bez naszej zgody nie będzie, bo w każdej chwili możemy wycofać się i delikatnie zaognić sytuację na granicy azersko-armeńskiej i o ropie możecie wówczas pomarzyć. 

Warto się zastanowić jeszcze nad jednym faktem - dlaczego teraz? Nie później, nie wcześniej?

Dlaczego nie wcześniej? Po prostu armia nie była gotowa logistycznie - i jak pokazały walki na Ukrainie - nadal nie jest. Oczywiście, możemy przyjąć, że rosyjscy stratedzy nie przypuszczali, że "operacja" przekształci się w pełnoskalową wojnę, w efekcie nie przygotowali armii na taką sytuację. Jednak zbliża się 6 miesiąc walk, a sytuacja logistyczna armii rosyjskiej wcale nie jest dużo lepsza. To pokazuje, że armia nie była i nie jest przygotowana do dużych, długotrwałych operacji.
Oczywiście - można w stylu iście rosyjskim rzucić do walki 100 - 200 tys. źle wyposażonych i uzbrojonych ludzi i dążyć do przytłoczenia wroga. Jednak ta metoda walki w dzisiejszej Rosji będzie trudna do przeprowadzenia. Co by nie mówić i nie pisać - dzisiejsi Rosjanie mają jednak dużo większe oczekiwania i aspiracje, a ustawienie za jednostkami liniowymi oddziałów zaporowych NKWD tym razem nie przejdzie. 

Dlaczego teraz? Cóż, Krem liczył na to, że Europa i USA zmęczone kryzysem pandemicznym oraz perturbacjami z łańcuchami dostaw surowców i produktów nie zdecydują się na kurs kolizyjny. Liczono, że po prostu (podobnie jak w 1938 r. Anglia i Francja) uznają, że Ukraina to - nieformalnie - rosyjska strefa wpływów i zasadniczo nie ma co się spierać. Ot, Kreml wymienił władzę w Kijowie, nie pierwszy raz, a pewnie nie ostatni. 

Co interesujące - patrząc na zachowanie się polityków niemieckich i francuskich - bardzo prawdopodobnie tak właśnie by się stało, gdyby nie zdecydowany i wyjątkowo skuteczny opór, który postawili Ukraińcy od samego początku inwazji. 

Swoistą "niespodziankę" zrobił też PiS, który - w przeciwieństwie do Orbana - zdecydowanie poparł Ukraińców, zapewniając trasy logistyczne i bezpieczne zaplecze gdzie mogła ewakuować się ludność cywilna. W połączeniu ze skuteczną obroną Kijowa i północnej Ukrainy dało to armii Ukraińskiej niezbędną głębię strategiczną do prowadzenie skutecznych działań opóźniających. 

W efekcie "operacja specjalna" zamieniła się w pełnoskalową wojnę, na którą Rosja nie była i nie jest przygotowana. Oczywiście Rosja nadal posiada zasoby, które umożliwiają jej przeciąganie tego konfliktu, a w przypadku skrajnym, może użyć taktycznej broni jądrowej. W praktyce oznaczałoby to jednak pełnoskalową interwencję ONZ (bo w takiej sytuacji nawet Chinom trudno byłoby przeciwstawiać się takiej akcji).

Dlaczego nie później? Odpowiedzią jest traktat w Lozannie i ograniczenia dotyczące wydobycia niektórych surowców przez Turcję. Postanowienia tego traktatu przestaną obowiązywać w przyszłym roku, a w 2020 roku Turcy odkryli potężne złoża gazu na Morzu Czarnym, dodatkowo mają również spore złoża ropy na swojej części Kaukazu. Jednocześnie, w tym czasie mija również demilitaryzacja cieśnin tureckich, co pozwoli np. na pobieranie przez Turcję opłat tranzytowych za przewóz towarów. W praktyce oznacza to, że Rosja straci łatwy dostęp do światowych rynków przez Morze Czarne. Jednocześnie, wraz z uruchomieniem wydobycia gazu i ropy przez Turcję, atrakcyjność rosyjskich surowców dla UE znacząco spadnie. Wg szacunków, Turcy rozpoczną eksploatację złóż ok. 2023-24 roku. Po tej dacie szantaż energetyczny UE przez Rosję będzie dużo trudniejszy, a jest to jeden z kluczowych elementów strategii Kremla.

Warto jednocześnie zauważyć, że dla państw autorytarnych szybkie i krótkie wojny są sposobem na odciągnięcie uwagi społeczeństwa od problemów wewnętrznych, a tych Rosja miała i ma całkiem sporo. Zaczynając od potężnego rozwarstwienia ekonomicznego społeczeństwa (gdzie standardy europejskie panują w największych aglomeracjach ale już kilkanaście kilometrów za rogatkami miast mamy zupełnie inne standardy życia). Po przez olbrzymią biurokrację, połączoną z niewydajnością i wszechobecnym nepotyzmem panującym w administracji. Jeżeli dodamy do tego uzależnienie od zachodniej technologii i importu z Chin i UE gotowych wyrobów, przy eksporcie - głownie surowców - mamy przepis na niepokoje społeczne w sytuacji kryzysu, a ten zbliżał się nieubłaganie (wojna na Ukrainie tylko go przyspieszyła). 

W tej sytuacji działania Rosji mające na celu przywrócenie Kijowa do rosyjskiej strefy wpływów wcale nie wydają się takie oderwane od rzeczywistości i absurdalne. To próba utrwalenia energetycznego status-quo. Co więcej, w obliczu wygaśnięcia traktatu z Lozanny, prawdopodobieństwo rosyjskich działań hybrydowych w Estonii i na Litwie wzrasta gwałtownie. Wynika to z prostego założenia, że Rosja ma naprawdę niewiele portów, które mogą być prawdziwym "oknem na Świat". Na Bałtyku: Sankt Petersburg i Kaliningrad (przy czym Kaliningrad nie posiada połączenia lądowego z Rosją). Murmańsk i Archangielsk, ze względu na położenie, są kłopotliwe logistycznie. Władywostok z kolei nie nadaje się do obsługi połączeń z Europą i Wschodnim Wybrzeżem USA. Sam Sankt Petersburg jest stosunkowo prosty do zablokowania. Z punktu widzenia strategicznego Rosja bez wolnego przepływu przez Bosfor nie ma wyjścia - musi przeć w stronę państw nadbałtyckich. Dostęp do Rygi, Kłajpedy i Talina diametralnie zmieni położenie strategiczne Moskwy. 

Podsumowując: działania na Ukrainie miały być operacją błyskawiczną, która postawi opinię międzynarodową przed faktem dokonanym, a nowo obsadzony rząd w Kijowie miał ostatecznie uznać cesje terytorialne na rzecz Rosji. W przypadku braku reakcji międzynarodowej kolejnymi - strategicznymi celami - byłyby Estonia (duża liczba ludności rosyjskojęzycznej), Łotwa (ważny gospodarczo i ekonomicznie port w Rydze), oraz Litwa (odzyskanie połączenia lądowego z Kaliningradem). W przypadku pokonania Ukrainy działania hybrydowe najpierw zdestabilizowałyby sytuację polityczną w tych państwach (prawdopodobnie dążąc do wystąpienia z UE, w przypadku Estonii możliwe byłoby powtórzenie sytuacji z Donbasu). 

Kluczem do sukcesu miała być szybkość działania. Dzięki postawie Ukrańców, plan Moskwy nie wypalił, a każdy kolejny miesiąc będzie prowadził do dalszego osłabiania możliwości strategicznych i taktycznych Moskwy. 

Obecnie Kreml potrzebuje sukcesu umożliwiającego "wyjście z twarzą" z tego konfliktu. Takim rozwiązaniem wydaje się być oderwanie od Ukrainy Donbasu i Ługańska. Z drugiej jednak strony Kijów jest zdeterminowany aby zminimalizować straty terytorialne. O ile do końca roku Ukraińcom nie uda się odnieść spektakularnego sukcesu strategicznego, to - z dużym prawdopodobieństwem - zostaną zmuszeni do zaakceptowania jakichś cesji terytorialnych na rzecz "republik ludowych", oraz pogodzić się z ostateczną utratą Krymu. W zamian za to otrzymają pełne wsparcie UE jako kraj kandydacki. W połączeniu z przystąpieniem Szwecji i Finlandii do NATO, będzie to strategiczna porażka Kremla. Co więcej, status kandydata do UE gwarantuje Ukrainie stosunkowo szybką odbudowę po zakończeniu konfliktu, podczas gdy Moskwa będzie musiała zmierzyć się ze statusem państwa bandyckiego. Ponad to, obecny konflikt zdecydowanie naderwał zaufanie rynków do Rosji jako stabilnego i przewidywalnego dostawcy surowców energetycznych. Oczywiście - z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że Niemcy i Francja, natychmiast po zakończeniu konfliktu, przystąpią do odbudowy połączeń gospodarczych. Pytanie jednak czy odważą się na utrzymywanie takiego uzależnienia od jednego źródła surowców?

Istnieje jednak inna opcja - przekształcenia się konfliktu w wojnę nie zakończoną, na wzór tej w Korei. W teorii zostanie ona zakończona rozejmem, jednak w praktyce każda ze stron okopie się na swoich pozycjach, w tej czy innej formie gotując się do wznowienia konfliktu. Ta opcja byłaby zdecydowanie mniej korzystna.

Trzecia możliwość (najmniej prawdopodobna) to zwycięstwo Ukraińców. Tu musiałby się wydarzyć przełom strategiczny, na miarę bitwy Warszawskiej, a jeszcze bardziej Operacji Niemeńskiej z 1920 roku. Czy jest to możliwe? Wiele zależy od tego jak Ukraińcom wyjdzie kontrofensywa w rejonie Chersonia. Sukces na tym odcinku może doprowadzić do przerzucenia części sił rosyjskich z innych rejonów frontu i stworzyć Ukraińcom sytuację do odcięcia większego zgrupowania wojsk rosyjskich i przerwania frontu. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne.

Dziś było dużo o geopolityce - w następnym wpisie coś o inflacji, PiS, dolarze, węglu i całym tym polski codziennym bagienku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz