środa, 29 września 2010

Dwa w jednym, czyli dług publiczny i starzenie się społeczeństwa...

W dniu wczorajszym w Internecie pojawiła się ciekawa strona. W niespotykany dotąd sposób pokazano na niej wielkość zadłużenia Polski. Oprócz danych w % PKB (które skądinąd są dla przeciętnego Kowalskiego mało czytelne) znajdziemy na niej informacje o wysokości długu publicznego wyrażone w cyferkach. Konkretne liczby zdecydowanie lepiej przemawiają do wyobraźni.

Cóż to jest za twór, ten dług publiczny?

Za Wikipedią:

Dług publiczny (albo zgodnie z definicją ustawową „państwowy dług publiczny”) – obejmuje nominalne zadłużenie podmiotów sektora finansów publicznych, ustalone po wyeliminowaniu przepływów finansowych pomiędzy podmiotami należącymi do tego sektora (skonsolidowane zadłużenie brutto), zaciągnięte z następujących tytułów:
papiery wartościowe opiewające wyłącznie na świadczenia pieniężne (poza papierami udziałowymi),
pożyczki (w tym papiery wartościowe, których zbywalność jest ograniczona),
kredyty,
przyjęte depozyty,
zobowiązania wymagalne (tzn. zobowiązania, których termin płatności minął, a które nie zostały przedawnione lub umorzone).

Oczywiście nadal jest to pojęcie co nieco rozmyte. Bardzo upraszczając, dług publiczny to wielkość pożyczek i nie zapłaconych w terminie zobowiązań państwa. Ponieważ państwo to twór nie posiadający osobowości fizycznej (nie ma osoby Polska), więc za jego długi odpowiada rząd i obywatele danego kraju. W efekcie możemy powiedzieć, że rząd zwiększając długi zwiększa obciążenia, które w przyszłości mają ponieść obywatele (czyli my).

Jeżeli tempo rozwoju państwa jest wysokie i następuje szybki wzrost dochodów budżetowych, przy jednoczesnym utrzymaniu się zadłużenia na niskich poziomach, dług publiczny nie jest rzeczą złą - przy takim rozwoju sytuacji zostanie on spłacony z rosnących wpływów do budżetu. Kiedy można mieć nadzieję na taką sytuację? Tylko i wyłącznie wówczas gdy ustawa budżetowa na dany rok nie przewiduje tzw. "deficytu budżetowego" (czyli inaczej mówiąc braku środków). Oznacza to wówczas, że państwo spłaca swoje zobowiązania, a nie zaciąga nowych, tym samym dług publiczny zmniejsza się. Taką sytuację w latach ostatniego boomu surowcowego (2005-2006) można było zaobserwować w Rosji.

Niestety w przypadku Polski deficyt budżetowy jest stałym elementem planowania budżetu. W efekcie co roku zwiększane jest zadłużenie państwa. Co interesujące - dwoma głównymi składnikami budżetu w 2008 roku (ponad 50%) były 2 pozycje: ochrona socjalna (198,95 mld zł) i służba zdrowia (64,41 mld zł). Łączne wydatki w wymienionym roku wyniosły zaś: 534 mld zł. Deficyt budżetowy w 2008 roku wynosił: 20,01 mld zł. W efekcie można powiedzieć, że na nieefektywną, państwową pomoc socjalną wydaje się ponad 37% budżetu. Ciekawe jest to, że wystarczyłoby ograniczyć ją o 15% i wówczas budżet państwa dysponował by nadwyżką, która zainwestowana w obniżenie obciążeń podatkowo-fiskalnych zaowocowałaby zwiększeniem miejsc pracy, kolejne zmniejszenie o 15% i zainwestowanie ich w edukacje pozwoliłoby na zwiększenie nakładów na szkoły i naukę o blisko 30 mld zł (to blisko 50% kwoty, którą wówczas wydano).

Teraz zapytajcie się dowolnego bezrobotnego, normalnego człowieka czy woli zasiłek i pomoc socjalną - czy uczciwą i godziwą pracę?

Zastanówcie się też, kto będzie miał w życiu łatwiej - dziecko, które przeszło przez dobrze dofinansowaną szkołę, z nowoczesnymi salami wykładowymi wyposażonymi w multimedia, czy dziecko chodzące do obskurnej szkoły, która aby wyremontować salę gimnastyczną musi prosić o pomoc rodziców?

Osobiście jestem przeciwnikiem państwowej pomocy społecznej (jest ona nieefektywna i droga), bezpłatnego szkolnictwa na poziomie ponadgimnazjalnym (rodzice mają dziwne przeświadczenie, że prawo do nauki to to samo co obowiązek nauki - nic bardziej mylnego ale to już temat na przyszły post). Co więcej, uważam, że dystrybuowanie środków z ubezpieczenia zdrowotnego przez państwo, podobnie jak organizowanie przez nie pomocy społecznej, jest skrajnie nieefektywne.

Prywatyzacja ubezpieczeń zdrowotnych i dalsza jeszcze głębsza reforma emerytalna jest jedynym wyjściem z impasu budżetowego. Wprowadzenie zaś odpłatnego szkolnictwa ponadgimnazjalnego w połączeniu z programami stypendialnymi pozwoliłoby na podniesienie poziomu i jakości kształcenia.

Uważam, że jeżeli za coś płacimy to zazwyczaj to szanujemy - jeżeli trzeba by było zapłacić za czas nauczyciela byłby on szanowany przez uczniów, bo tego wymagaliby rodzice. Obowiązywałoby to i w drugą stronę, nauczyciel nie szanujący czasu uczniów szybko musiałby się przekwalifikować.

W moich oczach przeciętny człowiek znacznie lepiej potrafi zainwestować własne pieniądze niż robi to państwo. Oczywiście, nie uniknie błędów ale przecież na nich się uczymy. Co więcej, jeżeli my zdobędziemy określoną wiedzę, to postaramy się ją przekazać naszym pociechom.

Kolejnym elementem, który należałoby wprowadzić to podatek pokoleniowy.

Cóż to za twór?

Narastanie długu publicznego w połączeniu z zmniejszającą się liczbą urodzeń powoduje, że wysokość obciążeń przypadających na jednego zdolnego do pracy Polaka w przeciągu następnych 25 lat wzrośnie drastycznie. W efekcie należałoby zachęcić rodziców do posiadania większej liczby dzieci. Jak to zrobić?

Z różnych stron słychać o ulgach prorodzinnych i kolejnych programach pomocy finansowej. Moim zdaniem błąd w myśleniu.

W tym przypadku rozsądne rozwiązanie to rozwiązanie fiskalne karzące osoby nie posiadające potomstwa oraz rodziny posiadające mniej niż dwójkę dzieci. Dopiero przy trójce dzieci lub ich większej ilości można by mówić o pomocy fiskalno-finansowej. Założenie to wynika stąd, że znaczna liczba rodzin zadowala się obecnie jednym potomkiem. Istnieje też grupa osób, która mimo braku przeciwwskazań medycznych w ogóle nie ma ochoty na dzieci. Te osoby, świadomie lub nie, w przyszłości wygenerują bardzo wysokie koszta leczenia i opieki. Brak potomków w większości przypadków spowoduje, że koszta te zostaną przerzucone na państwo, a tym samym na jego pracujących obywateli. W tym momencie należy się zastanowić na ile jest to normalna sytuacja?

W efekcie wprowadzenie podatku pokoleniowego w połączeniu z podatkiem "bykowym" (osoby powyżej 30-go roku życia nie posiadające rodziny) da środki na wsparcie rodzin, które mają więcej potomków.

Dlaczego piszę, że stan równowagi zostałby osiągnięty przy rodzinie 2+2? Po prostu w takiej sytuacji dwoje potomków zastępuje dwoje rodziców. Trochę inaczej ma się tutaj sytuacja z matką samotnie wychowującą dziecko - tu wystarczy już jeden potomek.

Oczywiście osoby nie mogące mieć dzieci z szeroko pojętych przyczyn medycznych zostały by zwolnione z w/w podatków.

Oczywiście pomysł ten jest... hmm... bardzo kontrowersyjny, jednak za nim mnie "zmieszacie z błotem" zastanówcie się ile rodzin faktycznie pozostaje przy jednym dziecku ze względu na wygodę? Wiem tego typu podejście to mieszanie się państwa do spraw osobistych, jednak z drugiej strony patrząc z perspektywy 25-50 lat to opisane działania przestają być "sprawami osobistymi".

Rozwiązanie o których piszę doprowadziły by w przeciągu jednego pokolenia do stanu równowagi, a być może nawet do wyjścia z impasu finansowego. Tylko (albo aż) wreszcie musimy zdać sobie z tego sprawę, że kolejne strajki budżetówki, górników, hutników itp. są w obecnej sytuacji po prostu niestosowne. Zacznijmy wreszcie myśleć na zasadzie: "jeżeli sam nie zarobię to nikt mi nic nie da". Jeżeli zaś moja dotychczasowa praca daje zaniskie uposażenie to powinienem ją zmienić. Być może podnosząc swoje kwalifikacje będzie mi łatwiej, a może po prostu czas zmienić branżę?

Strajki i domaganie się wyższych pensji od państwa to... absurd, wcześniej czy później te wyższe zarobki pochłoną podatki i parapodatki, które trzeba będzie zapłacić wyższe aby na te podwyżki starczyło... Błędne koło, z którego wyrwać się może tylko sam zainteresowany.

Zakończę przysłowiem: "Umiesz liczyć? Licz na siebie."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz